Łączna liczba wyświetleń

środa, 23 sierpnia 2017

Latem na letnisku



Obiecałam ten wpis Elce już dawno, ale wiecie prądu przez jakiś czas nie było. Będzie literacko i wakacyjnie – raczej o niczym.

Teofilów nad Pilicą. Tu Lesiak Lesiakowej wystawił letnią rezydencję. Posiadłość Państwa Lesiaków położona jest w malowniczej scenerii boru sosnowego, niedaleko obszernego parkingu oraz COSu w Spale, co czytać należy, że w odległości niecałych trzech kilometrów znajduje się pełnowymiarowa bieżnia tartanowa oraz kryty całoroczny basen. Za zalesionym wzgórkiem swoim wartkim nurtem toczy wody rzeka Pilica. Gdy oczyma wyobraźni spojrzymy w przeciwną stronę, w tej samej około trzy kilometrowej odległości zobaczymy ruiny zamku w Inowłodzu oraz bezkresną pustynię piasku kopalni, a jakże piasku właśnie. Naszego polskiego, prawie białego najlepszego piasku. Internety podają, że takiego piasku to nigdzie na świecie nie znajdziesz. On jest tylko tam, w tej naszej polskiej ziemi, rzut beretem od posiadłości Lesiaków.

Co kojarzy się z ciepłą glinianką w opuszczonej żwirowni, zapachem sosnowego lasu, zakolem rzeki i nocnym ujadaniem psów na wiosce ? Wakacje – prawdziwe jak w dzieciństwie.

W dzieciństwie to było tak. Pobudka, śniadanie, rower, wycieczka do sklepu na oranżadę, wycieczka nad wodę, wycieczka na żwirownię by se poskakać z górki, na nielegalu oczywiście, obiad, pomoc sąsiadowi przy snopkach czy grabieniu trawy, zaganianie krów drugiemu sąsiadowi, dojenie tych krów, świeże ciepłe mleko, mycie nóg i spać. Cała komunikacja ze światem ograniczała się do lata z radiem. Tak przez pół wakacji, od jednych kolonii z zakładu pracy starej, do kolonii z zakładu pracy starego.

Opisuję to by przybliżyć fenomen posiadłości Lesiaków. Bo tu czas się zatrzymał, każdy powrót jest podróżą w krainę dzieciństwa.

(Lesiakowa zaprasza czasem do siebie, ale tylko tych co lubi, więc jeżeli chcę w jej rezydencji zawitać raz jeszcze to niestety muszę słodzić)


By ten wpis był lepszy i zgrabniejszy, by nabrał ogłady stylu wakacyjnych opowieści to ja nawet przeczytałam książkę, w myśl zasady „ zanim napiszesz jedno zdanie przeczytaj tysiąc słów”

Opowieść którą przeczytałam streścić można tak.
Od końca : Siedzą dwie kobiety na teofilowskim parkingu (to parking przy posiadłości Lesiaków), pochylone nad szklaneczką soku rozmawiają ze sobą. Obie młode, ładne, skromnie ubrane, bo to lato. Widać, że na kogoś czekają. Widać również, że są blisko ze sobą, znaczy są parą. Wreszcie przypływa kajak, cumuje na brzegu i wychodzi z tego kajaka ciacho prawdziwe. Blondyn 187 cm wzrostu, 87 kg, stopa 45, odziany tylko w pływackie slipy. Opalony po męsku. Na nogach jest wyraźna granica od spodenek, a na ramionach ślad sportowego koszulka. Ciacho jednym energicznym ruchem wysuwa kajak na brzeg. Wtedy jedna z kobiet pyta się drugiej – To łon ? Druga odpowiada – On. Na co ta pierwsza – Teraz rozumiem.

W tym opowiadaniu treść była taka : Kobitka będąca w związku z drugą kobitką zaszła w ciążę. Okoliczności zajścia były takie, że ta co zaszła była w szpitalu na wycięciu ślepej kiszki. Gdy była jeszcze w śpiączce wyobracał ją jeden lekarz, który w zasadzie był impotentem i incydent był jednorazowy z powodu, że dziewczyna miała niesamowicie apetyczne dołeczki nad pośladkami.No i trzeba było tego lekarza pozwać do sądu, co nie stwarzało problemu bowiem wyobracana dziewczyna z zawodu była prawnikiem. Lekarz pozwu jednak nie dostał, bo dziecko właściwie było kobitkom na rękę i dawca był tak piękny, że dziewczyny nie miały sumienia. To właśnie ten lekarz zacumował przy parkingu i poszedł na pstrąga.
Książka miała tytuł „Opowieści letnie” i kosztowała 27 zł

Stylu pisarskiego od tej literatury nabyć nie sposób. Na fali przeczytałam jeszcze Głowackiego „Z głowy” - tu już dużo lepiej. Facet na jednej stronie potrafi zwalić konia, pojechać po żydzie, zahaczyć o Dostojewskiego i w dodatku jakby powiedział mój dziadek oglądając stare filmy - Patrz on też już nie żyje.

Mój dziadek to po wojnie pracował w filmie właśnie. Dzieci z filmu jeździły na kolonie do Inowłodza. Tam też, na ruinach zamku, 22 lipca (bo było kiedyś takie święto) komendant miejscowej OSP wygłosił wiekopomną mowę:
- Ci dzieci, którzy nie dostali paczków tendyk na ekstradę.
Na co pani komendantowa:
- Józuś jak ty enteligentnie gadasz.
Tą historię usłyszałam od swojej mamy, która na tych koloniach odbierała paczkę.

A jaka jest nasza tegoroczna historia?

Lesiakowa zaprosiła Jankę , mnie i Muchę do siebie na grzyby. Grzybów nie było i temperatura grubo przekraczała trzydzieści stopni, więc cały czas leżałyśmy w leżakach.

Ja to nie mam nowoczesnego telefonu, więc mogłam sobie patrzeć w niebieskie niebo, wąchać zapach lasu i myśleć o niczym. Jak to na wakacjach dłubać patykiem w piasku.

Dziewczyny wyposażone w najnowszej generacji smartfony dały nura do sieci i dawaj serfować i lajkować.

- Hej zboku zrobię ci analizę w kroku.
- Ty, kto to napisał?
- Przecinek
- Za pieniądze, czy za darmo?
- Za darmo, przesyłasz mu film własnego kroku i on ci robi analizę
- Kroku z boku
- Nie mów do mnie zboku (Śmiech)
…...
- A właściwie to tylko Tomek umie biegać
- Jak biegnie jest boski
- A Piotrek
- Trochę zbyt atletyczny
- Ty, a dlaczego Przecinek?
- Bo wszystkie chłopaki co biegają, to biegają normalnie, a on biega jak przecinek. Czy możecie drogie Panie odłożyć te telefony i spojrzeć w niebo. Na wakacjach jesteśmy.




Z netu :)
A ja leżę tu pod sosną
Nad mą głową szyszki rosną
Co rusz z góry jakaś ...trach!
Na mój letniskowy dach !!!!

piątek, 28 lipca 2017

Zachowaj trzeźwy umysł


Tytuł miał być chwytliwy – „Zdechły kot w morzu koka-koli”. Bo morze koka-koli było i kot zdechły był. Fotki poniżej zamieszczam uwierzytelniające. 



 Morze koka-koli wymalowane na muszli koncertowej w Lądku



"zdechły" kot w Orłowcu


No to teraz ulubiony zwrot blogera – ale po kolei.

W miesiącu styczniu na biegowym podsumowaniu roku w Truchcie, w mieście Łodzi, pięciu śmiałków spowiadało się ze swoich około biegowych grzeszków za rok 2016. Ktoś tam został ironmanem, ironrunerem, ktoś zgubił 40 kilo po drodze na szczyt, ktoś na mega rajdzie na orientację po trzykroć zaliczył każdy punkt – razem wyszło 70 minut opowieści długości ok. 700 kilometrowej. No i w końcu Kuba Jankowski pochwalił się, że jest w Załodze. Ironmanką, ironrunerką, czy dziewczyną dobrze zorientowaną to ja już raczej nie zostanę. Moje największe ultra w życiu to siedem browarów bez konsekwencji - i to też jest już przeszłością. Jedyną rzeczą jaką osobiście mogłam posmakować ze stołu tych ultra - opowieści było zaciągniecie się do Załogi. Następnego dnia złożyłam więc aplikację. Imię, nazwisko i PESEL.

….Mailowo przyszło powołanie, więc spakowałam manatki, trzy przesiadki i 19 lipca wieczorkiem zaokrętowałam się na statek. Podróż spędziłam miło w towarzystwie dziewczyny z Londynu, która wakacje postanowiła spędzić w Lądku.

Pisząc mniej kwieciście i bardziej zrozumiale - zgłosiłam się na wolontariat na Dolnośląskim Festiwalu Biegów Górskich i w dniach 19- 24 lipca pływałam pod banderą Załogi Górskiej. Najlepszej wolontariackiej załogi na świecie.

DFBG ma już pięcioletnią tradycję, najdłuższy - 240 km dystans, niesamowitą oprawę, najlepsze koszulki w pakietach , najlepsze bufety, najfajniejszy start i metę, wszystko ma naj, a ja o nim nic a nic do tej pory nie wiedziałam.

Jezu uda mi się w końcu zacząć.

Środa

Wieczorkiem zajeżdżam do bazy. Dostaję zadanie pospinać agrafki po cztery , potem poskładać depozytowe worki na cztery i to wszystko – mam wolne. Idę więc sobie na metę, popatrzeć jak to wszystko wygląda. A wygląda dużo lepiej niż na zdjęciach, bo jakoś mało fotogeniczne jest lądeckie centrum uzdrowiskowe. 
 Lądek na starej rycinie
To opiszę. Start i metę biegu zorganizowano na schodach prowadzących do domu uzdrowiskowego Wojciech, gdzie można za darmo napić się Curie-Skłodowskiej o lekko zgniło-jajecznym posmaku. Biuro zawodów jest o rzut beretem dalej, gdzieś między biurem a metą mają przystanek festiwalowe autobusy. Miejsca noclegowe można znaleźć w zasięgu wzroku, a najdroższe ciastko w cukierni kosztuje 9,20. Lodów za 7zł nie przejesz w pojedynkę. Willa Marianna obiady serwuje w równie przystępnych cenach. Obok jest basen za 12 złoty godzina, można sobie wykupić jakieś zabiegi i masaże też dosłownie obok. I kościół też jest obok. Śmiało przyjechać można z dziećmi, żoną i teściową, pyknąć sobie to 240, bez obawy że w tym czasie reszta familii zanudzi się na śmierć lub wyczyści kartę do czysta. Problem może być tylko z teściową, bo to w końcu uzdrowisko i można nabawić się nowego teścia. 
Start i meta biegu widziana z kawiarni Wojciecha, po prawo poza kadrem cukiernia, po lewo biuro. Na osi widoczny kościół, za kościołem basen. Z tyłu Żabka, w tle Biedronka. No i góry oczywiście.

Dzień się kończy – wracam do szkoły, bo wolontariusze nocują w gimnazjum. Idę do swojej klasy opisanej Gabinet Historyczny, pakuję się do śpiwora i zasypiam w takt muzyki dochodzącej z sąsiedniego worka – hr, hr, hr w takcie na trzy.

Czwartek

Dzień zaczyna się od śniadania w zorganizowanej na gimnazjalnym korytarzu wolontariackiej stołówce, gdzie na ścianie dużymi zgłoskami wypisano tytułowy napis: 

I tego się trzymamy.
Na ten dzień w grafiku mam pracę między 22:00 a 8:00 na punkcie odżywczym w Długopolu. Cały dzień wolny. Tylko ja mam zamiar opisać jak najwięcej, to i zobaczyć muszę jak najwięcej. Najpierw udaję się do biura zawodów. Pomagam składać numerki do kupy. Czip, oświadczenie, numerek. Potem na linii startu dostaję zadanie obanerowania czterech barierek. Potem spotykam znajomych – Darka Stawskiego znaczy. Potem jeszcze raz zaglądam do biura, oglądam koszulki z poprzednich edycji, nawet zastanawiam się nad zakupem, bo jakość bardzo dobra i grafika również. Mam upatrzoną jedną męską eMkę i damską XeLkę – biało-niebieską i biało-czerwoną. Problem, że obie niewybiegane, więc tak jakoś nie uchodzi. Wracam do szkoły, coś noszę, coś składam, pół godziny z kimś gadam.
Magazyn z prowiantem dla biegaczy. 
Arbuzy

Idę z powrotem na metę, jem obiad i dostaję zadanie – mam pilnować arbuzów. Siedzisz sobie w centrum uzdrowiska, obok uzdrowiskowy pigalak, panie całe złotem obwieszone zapoznają panów z bagażem wszystkich wydumanych schorzeń tego świata, nic nie robisz, siedzisz i pilnujesz te arbuzy, a one przecież same nie uciekną. Luzik. Podczas tej morderczej roboty zapoznaję sobie trzech panów. Jednego na 240, jednego na 130 i jednego na 110 – a co. I jak to w uzdrowisku, jednego boli kolano, drugiego ciągnie czterogłowy, a trzeci jest nawet przystojny.
W oczekiwaniu na start

Zbliża się godzina zero. Otwarcie festiwalu. Start biegu na 240 i 130. W biegu głównym 166 śmiałków, w tym garstka kobiet z niezłymi jajami. Z plakietką wolo mogę się na nich lampić spod samiutkiej bramy startowej i to w pierwszym rzędzie gapiów. Dostaję krowi dzwoneczek i dryndam nim zawodnikom na pożegnanie. Dryń, dryń, dryń. Nikt mi za to nie płaci , ale z dobrego serca napiszę na bramie startowej widnieje ogromny napis SALOMON.

Wracam do szkoły, zdrzemnąć się chwilę przed pracą. Jakoś coś tego już trzeba wyjeżdżać do Długopola. Pakowanie samochodu. Wyjazd. Przyjazd. Wcześniej odprawa. Dostajemy mapę skwerku gdzie mamy rozstawić namiot oraz uproszczony szkic budynku z zaznaczonymi oczkami ustępowymi dla zawodników oraz lokalizacją maszynki dwupalnikowej, na której mamy gotować wrzątek dla biegaczy. Nasz punkt serwować ma kawę, herbatę, kabanosy, ser, oliwki, arbuzy, banany, wodę i jest zlokalizowany na 64 kilometrze biegu.
Nim dzień dobiegł końca, do punktu dobiegł pierwszy zawodnik. Napił się, zjadł arbuza i pobiegł.
Pierwszy zawodnik na punkcie


Piątek

Od samego początku tego mojego wolontariatu problem mam ze sobą. Wolontariusz na wolontariacie ma się słuchać wyżej ustawionego wolontariusza. Rolą takiego debiutującego majtka jak ja jest wykonywanie poleceń kierownika, a ja nie potrafię się dostosować – rządzić się zaczynam.
Na szczęście chyba o 1:00 rano mija mi to panoszenie. Powoli nabieram doświadczenia, punkt rozstawiony jest idealnie, wrzątek jest, jedzenie jest pokrojone i wyłożone na talerze. Z nieba deszcz leje się równie perfekcyjną silną strugą. 
 Punkt przed opadem

I dotarłam do momentu tego wpisu dla mnie traumatycznego. 

Cofnąć się musimy w stronę historii. To nawet nie było tak dawno. Dosłownie parę lat temu. Wiktor Kawka zaraził mnie ultra i biegami górskimi. Gdzieś na Piotrkowskiej zaczęliśmy gadać, zeszło ze trzy godziny. Wtedy ultra polegało na przyjaźni, wzajemnej pomocy i miłości do gór i tym, że na szczycie je się normalny obiad, odpala papieroska i zbiega na dół. Bez pośpiechu, delektując się otaczającą przyrodą, a nie ilością funkcji przypiętego do nadgarstka cyferblatu. Potem w Piwotece, Biegam po Piwo zrobiło szkolenie na temat UTMB używając filmu instruktażowego długości trzygodzinnej w jednym ujęciu, nocą, słabą amatorską kamerą. Facet biegł, szedł, biegł, szedł, spał, pił rosół. Taki rosół, co się litr robi z dwóch kilogramów mięsa. Najlepiej przedniej jakości wołowiny i koguta z wolnego wybiegu. Gdzieś wstydliwie w tle migotał brązowo-bury dopalacz, używali go wszyscy lecz nikt tym się nie chwalił. Ten rosół to ja sobie kiedyś ugotowałam – para po nim była trzy razy dłuższa niż po szejku z makdonalda. Fakt, nie było po tym rosole szczęśliwości jaką daje kultowy obecnie na biegach ultra brązowo-brunatny mózgojeb. Była za to ogromna desperacja, by osiągąć cel w jakim się tego rosołu nawtykałam. Bo każde, nie tylko biegowe, ultra (moim zdaniem) jest dyscypliną dla desperatów, a nie dla ludzi szczęśliwych.

Czepiać się teraz będę literackiej pozycji kultowej, swoistej biblii dla nowoczesnego ultrasa. Moim zdaniem, szczęśliwi to książka o morzu koka-koli i straganie z kapciami napisana z egoistycznym zacięciem. Jest tam takie okropne zdanie „ lubię czuć oddech zawodniczki która biegnie za moimi plecami” - łatwo sprzedaje się takie mrzonki wrzuconym na co dzień w korpotryby amatorom. Amatorskiemu biegaczowi sieczkę z mózgu ta książka zrobiła. Teraz amator biegnie od koli do koli. Jak jej na punkcie nie dostanie, bo niestety brakuje czasami, wpada w wściekłość zwierzęcą. Potem się tej koli napije wpadnie chwilowo w stan szczęśliwości i nim dobiegnie do następnego punktu poczuje głód cukru, zamieni się w kulawego zwierzaczka na chwilę, łyknie koli, cukier skoczy radość na duszy nastanie, potem znowu cukier spadnie. Następny łyk koli. Bzdura do kwadratu. A góry gdzieś stoją za rogiem. 

Tyle by było dygresji w oczekiwaniu na kolejnego zawodnika.
Kierowniczka punktu każe mi odkręcać i wygazowywać kolę. Potem nalewam wam ją do butelek z bananem na ustach. Powodzenia życzę. Nastawiam wrzątek, odkręcam kolejne butelki, kroję kabanosy, ser, wykładam oliwki. Odkręcam kolejne butelki koli, robią mi się pierwsze pęcherze na palcach od tego odkręcania. Z matmy zawsze miałam piątkę, porównując stosunek tych co przebiegli i tych co jeszcze nie dobiegli i to, że wszyscy tankują tę kolę niczym ruskie czołgi dochodzę do wniosku – braknie. Dzwonimy do centrali. Dowożą kolę na czas. Uf – świat się nie zawali. Polokoktowcy nie zalegną z braku paliwa pokotem na trasie. Nie zamienią się, jak w znanym polskim filmie, w krasnoludki. Nikt z wolontariuszy nie będzie musiał zbierać po trasie porzuconych, przepoconych biegowych gaci, zegarków, telefonów, kompresji i nasłuchiwać po trawach hejkum, hejkum. Jest kola – jest kokodżambo.
 
Nad ranem przybiegają ostatni zawodnicy, spadają ostatnie krople deszczu. Lało całą noc niemiłosiernie. Kilkunastu, przemoczonych do suchej nitki biegaczy po dotarciu do naszego punktu nie podejmuje dalszej walki. Każdy przypadek rezygnacji Załoga Górska rozpatruje indywidualnie. Jest jeszcze limit, jest ciepły suchy budynek. Można się ogrzać, przemyśleć decyzję, napić ciepłej herbaty. Ale jak nie to nie, nikt na siłę do dalszego biegu nie zmusza.
O 7.00 rano obok naszego punktu otwierają pijalkę. 
Pijalka w Długopolu 
Jestem potwornie zmęczona. Idę się napić. Serwują Zdzisława czy Wiesława, o smaku równie subtelnym co Curie-Skłodowska dodatkowo w cudnym słomkowym kolorze. Leczy dolegliwości żołądkowe, zgagę, cukrzycę i kołtun. Wypijam szklaneczkę i jestem jak nowo narodzona. Pakujemy punkt. Wracamy do bazy. O 11.00 jem śniadanie i idę spać. W piątek znów na tym wolontariacie pustki mam w grafiku. Robić nic nie muszę. To jak jaśnie pani budzę się koło południa, biorę kąpiel, zakładam najlepsze koronkowe body jakie posiadam, całe złoto jakie posiadam, klapki na obcasie i na serio całkiem idę do centrum uzdrowiska szukać chłopa. Zaglądam do Wojciecha, biorę szklaneczkę Curie-Skłodowskiej, siadam na fotelu w pijalce.
Pijalka w Lądku

Przybieram pozycję pani Jaworowicz. Nóżki na boku, odpowiednie wygięcie, kciuk pod brodą. Siedzę i z uwagą przysłuchuję się jak uzdrowiskowy grajek zarzyna skrzypce. Wytrzymuję w tej subtelnej pozycji ze trzy minuty, rozglądam się na boki – brania nie ma. Wychodzę. Idę pod fontannę, a może znowu pilnuję arbuzów, jem obiad. Po obiedzie dalej rozglądam się po placu za tym chłopem. Nic. Gdy już miałam iść do biura zawodów i szukać tego chłopa na liście startowej, pojawia się Kuba (nie ten sam o którym pisałam na początku _ inny) i ma miejsce w samochodzie by z powrotem zabrać mnie do domu samochodem. Bo z tym chłopem to chodziło tylko o podwiezienie do domu po imprezie.
Przed festiwalem optymistycznie podróż powrotną miałam zarezerwowaną autobusem z dwoma przesiadkami, a już teraz w połowie tego zamieszania wiedziałam, że chyba nie dam rady, z tym plecakiem i jeszcze w Łodzi ten autobus zatrzymuje się tak, że trzeba potem tramwajem, a tu trzeba znać numer i kupić kolejny bilet, nie wiadomo gdzie i za ile.

Sobota

Rano o 6.00 śniadanie. O 7.00 jesteśmy na punkcie w Orłowcu. Punkt odżywczy prowadzą Harpagany i jest mistrzowsko zorganizowany. Podczas nocy przebiegło pięciu zawodników. Sagan zwycięzca biegu na 240 już dawno jest na mecie. Rekord trasy został pobity o kilka minut. 240 kilometrów można pobiec w 30 godzin i 20 minut, a można pobiec trochę dłużej i na tych co wybrali tą drugą opcję właśnie czekamy. Czekamy również na zawodników z KbeeLa, Sześćdziesiątki Ósemki i Złotego Maratonu. Nasz punkt i metę dzieli około 12 kilometrów. I limit czasu na pokonanie tego odcinka od półtorej do dwóch godzin, zależnie od biegu. Dodatkowo zanosi się na niezły upał.
Punkt w Orłowcu
Harpagany w bufetach mają już nakryte. Napoje chłodzą się w strumyku. Jeszcze tylko pozaganiać konie z trasy, bo akurat przyszły luzem, pokibicować chyba. Odgazować trochę koli na zapas i można zaczynać.
Zbieranie koni z trasy

Punkt działa tak, że najpierw w okolicy mostka zawodnicy idą do mycia, a potem już umyci dostają wodę, arbuzy, banany, pomarańcze, cytrynę, kawę, herbatę, sól i cukier, żelki, orzeszki w dwóch gatunkach, wafelki też w dwóch gatunkach i colę. Zimną i odgazowaną. Nie będzie już więcej dygresji na temat koli, poza jednym zdaniem. Uratowała ona życie wolontariuszom. O bufecie dowiedziały się osy z pobliskiej łąki. Przyleciały tłumnie na darmową wyżerkę, opiły się tej koli i wyzdychały. Ukąszeń było niewiele.
Do południa luz. Można na chwilę usiąść na krześle i ogarnąć wzrokiem malowniczą okolicę. Pomyziać tego zdechłego kota, co z nudów na środku drogi, przewracał się z boku na bok.
Przybiegł zawodnik, który szkoleniowo dał się umyć, napoić, nakarmić, posadzić na zydlu, pozwolił sobie zrobić fotkę i radośnie pobiegł dalej. Załoga gotowa była na ostatni zajazd na biegu, po potem to już tylko meta.
Zawodnik szkoleniowy. Napojony, nakarmiony i zadowolony
W okolicach południa rozkręciło się na dobre.
Najpierw nalewałam wodę, do kubków i butelek, ze starannością by nie nalać jej do butów biegaczy. Do czasu aż ktoś z czołówki maratonu – dobra, nie kabluję, ale jednemu biegaczowi naprawdę miałam ochotę wody nalać do butów i jednej biegaczce też, za gwiazdorzenie na punkcie. Potem chwilę stałam na koli, aż wreszcie trafiłam na arbuzy. Normalnie jak szalona, dziabałam bez opamiętania. Sztuka za sztuką i ciągle było prawie pusto w pojemniku. Nie to żebym się chwaliła, ale był moment że jedną ręką porcjowałam arbuza, drugą pomarańcze, trzecią banany, czwartą dosypywałam orzeszki a piątą żelki. W tym samym czasie reszta ekipy polewała wodą hurtem po pięciu biegaczy naraz, dziewczyny nalewały wodę do dziesięciu butelek jednocześnie, odgazowywały hektolitry koli, pilnując zakrętek by były zakręcone przed osami. Wszystko z radością i uśmiechem – bo to przecież Załoga Górska i jakość marki jest najważniejsza.

Około trzeciej po południu świstak zaczął mi przed oczami zawijać papierki. O cholera. Zawijał tak sprawnie, że musiałam na chwilę odłożyć nóż w obawie, że utnę sobie palca, wrzucę tego palca do kuwety z arbuzami i zanim się zorientuję jakiś biegacz w podobnym amoku go skonsumuje i poleci dalej.
To ja sama. Sama skroiłam te arbuzy. 
Trzy godziny nic nie jadłam ani nie piłam, a pod namiotem chyba było gorąco. Nalałam sobie kubek wody, już chciałam go wypić, wypił ktoś inny. Nalałam drugi. Ktoś poprosił o napełnienie bidonów, odkręcenie koli, wsadzenie kubka do plecaka, dosypanie żelków, znowu dolanie wody, a ten świstak powoli zawija moje nogi. Porzuciłam miejsce pracy, napiłam się wody i izo, o którym zapomniałam, a było oczywiście na każdym punkcie obowiązkowo. Siły wróciły. Spojrzałam na zegarek i o matko dlaczego nie było jeszcze Michała, przegapiłam klubowego kolegę? Michał przybiegł później niż planował. Niewyraźny. Jak każdy - odpoczął, wypił, zjadł, rozprostował kości i pobiegł dalej.

Czas płynął, utrwaliłam w sobie mechanicznie wcześniej nabyte umiejętności – krojenia, lania, zakręcania, dosypywania i radosnego wysyłania w dalszą drogę ludzi, którzy wg przyjętych standardów dawno już powinni zejść , nie tylko z trasy, ale w sensie ogólnym, cokolwiek to znaczy.

Pod wieczór na punkcie pojawiają się żony. Bo męska rzecz być daleko, a kobieca wiernie czekać. I czekają te żony. Żona pyta się – Był już 5076? „Pani dużo ich już tu było, może i był”. Następna pyta się o numer zaczynający się na 7. Tu żartów nie ma. Na siódemkę zaczynają się numery biegu głównego. Na naszym punkcie nie ma zasięgu. Zadzwonić się nie da. To prosimy dziewczyny, by tych swoich delikwentów pokazywały na telefonie przybiegającym zawodnikom. Może ktoś widział, lub słyszał. Jeden z panów szczęśliwie odnajduje się na mecie, drugi ma mniej szczęścia, ale w końcu szczęśliwie trafia do samochodu troskliwej małżonki. A po co opisuję to zdarzenie? Ano po to, że biegnie się długo. Na mecie, czy na trasie czasem ktoś czeka. Biegacz obiecuje – skończę w 11 godzin. Mija 14 godzina, a go nie ma – rodzina wpada w panikę. Chłopy – dzwońcie do swoich bab z trasy, gdzie jesteście, jak się czujecie i ile będziecie po czasie. Wstyd to żaden. Na trasie czasem nie ma zasięgu, więc pomyślunku to trochę wymaga.
Wierna żona czeka na męża

Kończą się limity biegów krótkich, czekamy już tylko na biegaczy z głównego dystansu.
Przybiegają samotnie lub grupkami. Mechanicznie udzielam im odpowiedzi, na jeszcze nie zadane pytanie – 12. „Ale mi pokazuje, że 10”. Do mety masz 12 kilometrów, 6 w górę i 6 w dół – odpowiadam. Wedle życzenia nalewam do butelek, co tam sobie biegacz zażyczy.

Prawie w limicie wypuszczamy ostatniego zawodnika – dziewczynę. Niesamowitym jest jak łatwowierny staje się człowiek, mający 228 kilometrów w nogach jednym ciągiem. Wmawiamy jej, że dobrze wygląda, ukradkiem spoglądając po sobie, czy aby nie rosną nam nosy. A dziewczyna wygląda, jak wygląda, najważniejsze że nie rezygnuje i leci dalej. 
Koniec pracy.
Przestaje padać – wychodzi tęcza. Harpagany zwijają mokre namioty, sprzątają śmieci, grabią trawnik. Ja już tylko, by lepiej to opisać – siedzę i obserwuję.
O 21.00 wszystko jest już poskładane i pozamiatane, wracamy do bazy.
W szkole szybko zakładam na siebie coś suchszego i mniej capiącego i po chamsku, nie czekając na resztę dziewczyn lecę na obiad.
Co wolontariusz je ?

Obiad wsuwam na jednej nodze, bo zaraz muszę być na mecie ( mój grafik się wypełnił, na mecie to ja chcę, a nie muszę być). 
Zbliża się 22.00 zamknięcie trasy, dopełnienie 52 godzinnego limitu na 240 km. Deszcz, upał, zmęczenie, przeszacowanie własnych możliwości, kontuzje czy zostawione w domu włączone żelazko, obcinkowało stawkę biegaczy o ponad połowę. Do mety dotarło już 65 biegaczy i biegnie jeszcze tylko jedna biegaczka. A na mecie święto. Na amfiladzie schodów ktoś wcina makaron, ktoś się foci, ktoś w sumie poszedłby już do domu, ale nie idzie. Wzdłuż barierek rozstawieni kibice, parę oficjeli łącznie z odpicowanym, wyglancowanym, odprasowanym i chyba uczesanym dyrektorem biegu, garstka wolontariuszy obserwują jak zegar wybija dziesiątą. Cisza. Ostatniej zawodniczki nie ma. Bo prawa być nie może. Na ultra się nie znam, ale ogólnie na zegarku to się znam i trochę tzw. doświadczenia życiowego mam. Z Orłowca dziewczyna została wypuszczona zgodnie z regulaminem i wyglądała tak dobrze, by w Lądku pojawić się o 22:08. Pojawia się o 22:04. Raptem cztery minuty po limicie. Bieg ma zaliczony. Jaka ulga.

Jest tylko jedna rzecz, której żałuję na tym wolontariacie. To, że to nie ja założyłam tej dziewczynie medal na szyję. Jako wolontariuszka, miałam do tego gestu prawo. Zrobił to ktoś inny i pewnie też było to dla niego bardzo ważne.
Wracam do szkoły, po drodze wysłuchując końcówki festiwalowego koncertu. Spać.

Niedziela

Ja właściwie to już nic nie muszę. Ale. 
Lesiakowa ty nie śpij – czytaj dalej. Jeszcze tylko jedna strona. (tłumaczę się; Lesiakowa czyta tę relację na pewno, bo to moja najwierniejsza fanka). 
Rano o 7.00 wszystkie dusze z mojej klasy wstają szybciutko, przywdziewają stroje biegowe i lecą biegać Trojaka. Ci co nie lecą biegać, lecą pomagać. A ja leżę. Do 8.00. Potem zakładam wygodne buty biegowe wygrane w konkursie redakcji biegowej pewnej ogólnopolskiej gazety, koszulkę wiodącego polskiego producenta odzieży biegowej, co ją też niejako bez wkładu finansowego dostałam do testów. Skarpety również wysępione i sprezentowane przez rodzinę spodenki firmowane kolejną z wysokiej półki marką (bieganie jest tanie). Zakładam to na siebie, bynajmniej nie z powodów biegowych - nie mam już nic innego czystego w plecaku. Jem śniadanie i jadę wykonywać czynność zwaną „zbieranie trasy”. Oczywiście najpierw szkolenie, co i jak. Słucham jednym uchem, bo już jestem po grafiku i nie muszem. Zresztą poprzedniego dnia Marta (moja kierowniczka z punktów) przeszkoliła mnie niejako samowolnie. Chłopaki mówią by taśmę zbierać do worka, Marta powiedziała zrób se z taśmy kieckę – lansik będzie większy. Bo zbieranie trasy polega na przejściu i zebraniu taśmy i ewentualnych śmieci po biegaczach z zadanego odcinka trasy. Zadano mi odcinek z Międzygórza do Długopola – 17 km. Poszłam i zebrałam. 
Tak wyglądam w kiecce z taśmy zebranej z 17 km trasy

Teraz nastał moment opisu przyrody: Ja pierniczę jak tam jest pięknie. Gryka. Pszenica. Lasy iglaste, krzaki kolczaste. 
 Tak wyglądam w górach
Tak wygląda gryka
Tak wygląda pszenica

Tak wygląda Międzygórze


A tak wygląda taśma na krzaku


Gdzieś na 15 kilometrze przysiadłam sobie na chwilę, zadzwoniłam do Lesiakowej, przegadałyśmy 38 minut i poszłam dalej.
Tu se przysiadłam bo było zajebiście


W malowniczym lasku nad Długopolem, w kiecce już prawie kompletnej, branie miałam nareszcie. Kurfacjusz z kurfacjuszką liczyli mrówki, a może grzyby zbierali. 
Pan podszedł do mnie i mówi: – jaka Pani śliczna w tej sukience, po czym zadał kolokwialne pytanie: – na ile kilometrów był ten maraton?
A ja szkolona byłam, to grzecznie wymieniam wszystkie dystanse, trasy, okoliczności i trudności. Pan zasłuchany, Pani zaczyna mieć tiki, chyba ugryzie mnie zaraz. Z reakcji tej wywnioskowałam, że państwo byli w niepoświęconym związku turnusowym, więc czasu zostało im mniej niż więcej, pożegnałam się i poszłam dalej. Ale branie zaliczyłam. Doszłam do Długopola. W odróżnieniu od Lądka dziura to ogromna, choć może przesadzam trochę, bo goniące mnie psy paszczą szczekały, a winny szczekać bynajmniej czym innym.
Wieczorem zabrano mnie do szkoły. W nocy była zabawa. Cały poniedziałek miałam globusa. We wtorek Kuba odstawił mnie pod same drzwi mieszkania. W środę policzyłam siniaki. W czwartek zaczęłam pisać ten tekst. Teraz (jest piątek) zastanawiam się – na co mi to było? i nie dochodząc do konstruktywnych wniosków zapisałam się na wolo na Łemkowynie.

Konkrety do poczytania na DFBG. Załogę Górską, jak nie znacie to sobie wyguglujcie, poczytajcie o nich bo warto - niesamowita ekipa. Do Lądka w przyszłym roku polecam przybiec. Jakub Balicki poleca 68 km, dystans finansowo najbardziej optymalny, limit spoko i te arbuzy na trasie.  Potem można zwiedzić całą kotlinę, atrakcji jest że ho ho. Przepraszam za długość tego wpisu i język zawiły. Dozo.

poniedziałek, 10 kwietnia 2017

Wpis rekordowo długi.

Mistrzostwa Polski w biegu 24 godzinnym. Takie imprezy są z reguły po stokroć opisane i po tysiąckroć obstrykane. Czy jest w tym całym zamieszaniu okienko na moją relację ? Poczytajcie, pooglądajcie – będzie długo i z błędami.
Dawno, dawno temu
Kiedyś byłam w Arenie na rolkach. Imprezka taka była, że można sobie było trzy godzinki pojeździć na rolkach za darmo po płycie Areny (Rolkowisko). Wyjeździłam starannie wszystkie trzy. W trakcie tej nudy,  pomysł mi z nudów zaświtał – a gdyby tak zrobić bieg 12 godzinny po koronie hali. 12 godzin w kółeczko, kółko za kółkiem, aż do bólu, następne kółko i następne, bez zmiany kierunku w trakcie, następne i następne. Zgłosiłam się z tym pomysłem do zaprzyjaźnionego Zespołu Organizacyjnego.  Zespół przytaknął – pomysł fajny, ale mamy lepszy, nam się marzą Mistrzostwa Polski na 24 godziny.
- Na Dreszerach ? – pytam

- Na Dreszerach nie dostaniemy atestu, bo jest za duża różnica wysokości, ale po drugiej stronie, na alejkach przy Fali da się coś takiego zorganizować.
Minęło lat kilka. Na przedmiotowej dwukilometrowej pętelce wymieniono oświetlenie, dywanik asfaltowy i z budżetu partycypacyjnego dołożono czerwony pasek z nawierzchni dedykowanej miłośnikom biegania amatorskiego.
Z początkiem roku bieżącego w zaprzyjaźnionym Serwisie Biegowym czytam, że  Zespół Organizacyjny robi swoje wymarzone zawody. Kilka lat to trwało, ale udało się. Co tu dużo pisać – dla Agaty. Alaska zrobiła to dla Agaty.
Szalik
Z radości taki pomysł mi do głowy przychodzi – zrobię w trakcie tych zawodów szalik. 24 godzinny szalik biało-czerwony dla najlepszej dziewczyny. Biorę druty, wszystkie włóczki z domu i po 17 godzinach mam 3,4 metra szalika treningowego o wadze około 1,5 kg. Robotę kończę nie z powodu znużenia czy zmęczenia – włóczki mi zabrakło. Przeliczam to na robotę w plenerze. Wychodzi, że przez 24 godziny dam radę urobić ze trzy metry, wstydu nie będzie. Zapraszam znajomych na tą akcję. Pianę biję że ho, ho.


szalik treningowy
                                                                
Medal
Co tu, w dalszym ciągu, dużo pisać. Zaprzyjaźniony Zespół Organizacyjny prosi się – zrób medal. No tak. Medal na Mistrzostwa Polski. Kiedyś uprawiałam prawdziwy sport i szczerze mówiąc, bardziej to ja bym chciała medal na MP, nieważne w jakiej dyscyplinie, dostać niż zaprojektować.
Odpalam komputer i szukam pomysłu u wujka Gugla z samego początku. Zastanawiam się trochę nad wysiłkiem biegaczy, sensem takiego biegania w kółko. Mapkę parku narysuję. Narysowałam ją z pamięci. Przy okazji – ile to ja już kółek wykręciłam po tym parku, przez te parę ładnych lat, odkąd wewnętrzny głos nakazał  drogą kupna nabyć buty do biegania. Po co i dlaczego? Jeden pies to wie. Rysuje mi się ten medal właściwie sam.


medal -projekt (mój projekt)

Alejka
Alejka na której rozgrywane są zawody jest piękna. W trzystu procentach fotogeniczna. Wiosenne światło sprzyja „magicznym ujęciom”. Młodziutkie, kiełkujące listki, z godziny na godzinę zapełniają zielenią korony dziwnie pochylonych w stronę środka promenady drzew. Z krótkiego obiektywu nie widać końca, z długiego – plany nakładają się na siebie. Powykręcane, poprzechylane gałęzie tworzą bajkową scenerię i jeszcze te zawilce dla domknięcia kadru u dołu. 



Rekord
Nie znam się na Ultra i nie rozumiem. Po przeczytaniu Szczęśliwych co biegają, myślałam nawet żeby wyskrobać jakiś wpis, że to błazenada. Wszystko to, co w tej książce  było sygnowane Magda nadmuchane było jak balon, niczym fotki Dymusa.  Słów i barw za dużo. Obrzydziła mi ta książka zupełnie starty w górach. Takie hura – pierdy.
Subiektywny stosunek do pewnego zjawiska (dzięki Maciek Tracz za słowa cyt. - a co ty możesz wiedzieć o ultra i odp *** się od tej książki, bo to najlepsza książka o bieganiu nie tylko w Polsce , ale i na świecie. Skota Jurka to sobie może pisać. Koniec cyt.) nie zmienia realiów. Na tej trasie, przy tej jakości nawierzchni, prognozowanej pogodzie i dla satysfakcji organizatorów  rekord jakiś musiał się przytrafić. 

Gdy szkicowałam medal dotarło do mnie – kurcze, laski wybiegają więcej niż 240 z przysłowiowym palcem, a faceci ?  z nimi to nigdy nic nie wiadomo. Cóż, szalika robić nie będę, napiszę relację. By była uczciwa musi być kompletna. Trzeba się  spakować i przeklincować w okolicznościach przyrody dobę całą, dla rekordu, chociażby własnego – w 24 godzinnym staniu pod latarnią w parku.
 

Przygotowania własne
Rano na parkrunie spytałam się zaprzyjaźnionego ultrasa w co mam się ubrać na tę dobę stania. Kolega ultra biegacz udzielił rady, bym zaopatrzyła się w 200 ml syropu z pigwy i to wystarczy. Akurat syrop taki posiadałam w szafce, wystarczyło ulać z dużej butelki do małej.
Włóczkę w kolorze bieli i czerwieni w ilości 8 motków w danym kolorze i druty  spakowałam do plecaka tak na wszelki wypadek, choć wiedziałam że raczej na sto procent szalika robić nie będę – będę dzielnie stać i czekać na rekord.
 

W oczekiwaniu na rekord
Nie jest prosto dostać się do miasteczka biegaczy. Trzeba mieć identyfikator. I dobrze. W miasteczku biegacze mają wszystko porozrzucane, pod krzesłami luzem leżą pięciozłotówki, banknoty i inne fanty niezbędne do przebiegnięcia dystansu, który laikowi wydaje się nie do przebiegnięcia. Udaje mi się zdobyć identyfikator z napisem MEDIA. Plakietkę odbieram w biurze dokładnie w momencie startu biegu. Zostaje mi zadane pytanie – czy mam aparat? Tak mam aparat, porządną lustrzankę, z dobrą optyką. Dobrze, że nie zadali mi pytania, czy umiem robić zdjęcia. Bo nie umiem, to znaczy w zeszłym stuleciu umiałam zrobić zdjęcie i w ciemni je wywołać. Umiałam dziennie zapełnić pięć 36 klatkowych analogowych kart, wywołać to nocą w kuchni, poprzycinać odbitki i dużym zyskiem sprzedać. Teraz tysiąca zdjęć w dwie godziny pstryknać nie potrafię.
Wchodzę do miasteczka biegacza i proforma, jako te media, pstrykam parę fot.












Pierwsze kółeczko
Mijają dwie pierwsze godziny biegu, godziny przyjaźni, radosnego kibicowania. Pogada jest super, wszystko idzie ok. Zbierają się biegacze do towarzyszącej biegowi sztafety maratońskiej. Rusza sztafeta i ja wraz nią ruszam na pierwszy obchód trasy. Idę sobie do końca i z powrotem. Co chwila spotykam znajomych biegaczy – kibiców. Machamy pomponami, pozujemy do fotek, gdzieś w tle uczestnicy biegu głównego nabijają pierwsze jeszcze bezbolesne kilometry. Czas upływa piknikowo. Cytując klasyka – jak w polskim filmie – nic się nie dzieje.
Gdzieś, ni z gruszki ni z pietruszki Rysiek wychodzi z krzaków, pojawia się i znika cała masa ludzi z mojego RYSIOTEAMU, na kibicowaniu, czy zwykłym zazdroszczeniu, nieważne.  

  
Rysiek wychodzi z krzaków


Słońce liże linię horyzontu. „Złota godzina” to dla fotografa czas najlepszy. Światło jest miękkie i twarze się nie marszczą. Na fotkach pojawiają się długie cienie, ciepłe barwy i profesjonalny klimat. Mój aparat fotograficzny „złotą godzinę” w spokoju przekimał w plecaku. Ja w tym czasie jadłam grochówkę u znajomych na Recie. Na dwie godziny opuściłam posterunek. Gdy wróciłam bieg na setkę już wystartował.
 

Po powrocie
Wracam ze znajomymi na linię startu, zaglądam w wyniki on line, wszystko jest ok. Wszyscy biegacze są tam gdzie być powinni, może nie wszyscy. Nie ma Darka. Zszedł z trasy. Darek Stawski to doświadczony ultras, a w ultra nic nie dzieje się na siłę.
Ze statystycznego punktu widzenia, garstkę biegaczy, którzy zrezygnowali z rywalizacji na 24 godziny zastąpiła garstka biegaczy na 100 kilometrów. Po parku kręci się w kółko ponad setka biegaczy. Moi znajomi, którzy wyrwali mnie na grochówkę, kibicują chwilę, jadą do sklepu na zakupy i znowu wracają, kibicują chwilę  i tak jeszcze parę razy pojawiają się i znikają w tak zwanym międzyczasie. 

 
Pij mleko będziesz wielki

Nocka
Pojawia się na kibicowaniu Michał Jucha – to ten ultras, który doradzał mi rano na parkrunie w sprawie aprowizacji. Jak każdy kibic przyszedł na chwilę. Tak jakoś wyszło, że staliśmy z Michałem pod namiotem do samego rana. Znaczy przestaliśmy całe 100 km. Michał znał wszystkich co przebiegali przez namiot, a ja znałam Michała. 


Setka
W towarzyszącym zawodom biegu na 100 kilometrów wystartowało 16 zawodników i jedna zawodniczka. Sto kilometrów, dla mnie - ultralaika, jest bardziej proste do ogarnięcia niż 24 godziny, chociażby z powodu dystansu. Bieg jest na STO kilometrów  - przynajmniej w tej kwestii sprawa jest klarowna. Jedyna startująca zawodniczka, to Marta Ziemba, którą znam i z którą w jednej drużynie, wieki temu, ukończyłam pierwszego sztafetowego Szakala. Najbardziej medialny z całej szesnastki biegaczy był Michał Kowalczykowski – Misiek , którego również znam, bo biegamy w jednej stajni  RYSIOTEAMU. Marta musiała wygrać ten bieg, a Misiek, mimo początkowo odległej pozycji, przez ukrytą w zaroślach całą bandę kibiców typowany był na najniższe miejsce pudła. Mimo tego, że po pokonaniu 50 okrążeń biegł dalej, nie zawiódł swoich fanów i ostatecznie bieg zakończył na trzeciej pozycji open i drugiej w kategorii.


Marta. Kibicować Marcie nie jest łatwo. Co kółko łyk wody i połówka paluszka, może okruszek ciasteczka. Nerwy, dziewczyno zjedz coś !!! Nie, bo zrobi mi się niedobrze. I cały dystans na luzie, z uśmiechem. Bójcie się ultraski – nowa gwiazda się rodzi.

Marta na mecie

Misiek. Maruda. Całą trasę dopieszczany przez zespół wsparcia. To mu nie pasuje, to w brzuchu kuje, buty na miękkie, kurtka za długa, woda na mokra, galaretka za gęsta i podana z lewej, a on by chciał z prawej i  jego zdaniem już powinien kończyć, a każą mu jeszcze biegać cztery kółka. 


Misiek na mecie

Wyniki on line.
Coś się o północy zawiesiło. Psioczyć można i wypisywać w temacie czystą łaciną strony całe. Łatwo się pisze takie rzeczy. Pomiar czasu, a raczej system, gdzieś w środku nocy dał dupy, może szwankowało już od początku, tylko o północy zespół ogarniający linię startu przestał dawać sobie radę z ręczną korektą. Nie wiem wszystkiego i dociekać nie będę. Bramki zanotowały wyniki biegaczy na 100% prawidłowo. Zawiódł system przekazu on line i sędziowie zawiedli. Kiedyś normalną sprawą było to, że wyniki były parę dni po zawodach, nikt nie robił z tego powodu rabanu. W dzisiejszych czasach wszystko musi być na wczoraj, a gdzie się człowiek śpieszy, tam się diabeł cieszy.
Ewa Kasierska – biegała na limit. 120 kilometry i basta.

Ewka gdzieś na 10 kilometrze
Noc, zimno, wyniki on line dawno poszły się ….. Atmosfera robi się napięta. Faworyckie sztaby są spokojne, one kółka swoich podopiecznych liczą na własną rękę, na tych zawodnikach skupiona jest również „nieuwaga” sędziów. Tu kwestia pokonanej odległości raczej jest oczywista. Gorzej mają szaraczki, bieżących wyników nie ma, a jak coś pojawi się na tablicy, mija się z prawdą.
Ewa prosi mnie, bym sprawdziła jej dystans. Pokazuje na karteczki. Przy pasku, na gumce recepturce, ma ponumerowane karteczki . Od jedynki w górę. Co okrążenie zrywa jedną kartkę. Bez łaski elektroniki i sztabu pomagierów wie jaki dystans pokonała. Pokazuje mi karteczkę z numerem 52. 52 dwukilometrowe okrążenia. Jeszcze osiem karteczek i można kończyć. Na tablicy pojawiają się bieżące wyniki. Wszyscy rzucają mięsem, że błędne. Szukam numeru 7 – to numer warkoczyków. Jasno stoi 52 okrążenia. Wynik zgodny z analogowym licznikiem Ewy. Prawidłowy wynik. Nie umiem pocieszyć Miśka, któremu kazano biegać cztery okrążenia więcej, nie mam odwagi wykłócać się w biurze pomiaru czasu o miśkowe racje. Mam dowód, że wyniki są dobre – odręcznie napisane na karteczce 52 Ewki jest identyczne jak 52 wydrukowane na tablicy. Może Miśkowi coś się pomyliło, zegarek na takim kółku też może pokazywać bzdury.
Pierwszy i jedyny raz żałuję, że w tym momencie nie śpię we własnym łóżku, tylko na żywo śledzę tą szopkę. Jestem zła. Na maksa zła. Na bezsilność i niemoc zaradzenia sytuacji. Sprawy aktualności bieżących wyników naprawić się nie da. Mogła być tablica, gdzie ktoś kredą by zaznaczał kolejne kółka zawodników. Każdy zawodnik mógł mieć własne karteczki - jak u Ewki. Nie było takiego analogowego zabezpieczenia i trudno bieżących wyników nie da się wskrzesić. Złość.
Fika liderka wśród kobiet. Przebiega przez bramki, nie trafia w krzesło, na którym chciała usiąść i robi fik. Od razu ktoś masuje jej plecy, ktoś podbiega z folią, biegnie ekipa medyczna. Wokół dziewczyny nagle wyrasta dziewięć par stóp. Jakaś menda zza tego ludzkiego parawanu zaczyna filmować. Jest prośba „ nie rób tego ”, na faceta nic nie działa, filmuje dalej. Ludzie dziewczynę zasłaniają szczelnie. Takie fikniecie na ultra nic nie znaczy, można się otrzepać i biec dalej. Po co robić zdjęcia i filmy z takiej chwili. Tylko dla durnej sensacji. Gdybym miała ubezpieczenie od „nieprzewidywanych zdarzeń podczas biegów na ultra długich dystansach wynikających ze specyfiki zjawiska” strzeliłabym z baśki prosto między oczy temu typowi, nie zważając na koszta jego nowych zębów i roztrzaskanej kamery. Ale ubezpieczenia nie mam i drapieżne to ja mam jedynie pióro.
 

Dekoracja na setkę.
Misiek kończy, Marta kończy – atmosfera się luzuje. Misiek chciał chyba wybiegać cały główny 24 godzinny limit, bo nie może rozstać się z biegowym miasteczkiem. Normalnie pojechałby do domu, wykąpał, przebrał i wrócił po pucharek. Nie, on siedzi na miejscu, może już nie marudzi, ale zawadza leciutko. Wszyscy muszą Miśka mijać. Śmieję się teraz troszkę, bo ja siedzę obok Miśka, snujemy niesamowite opowieści o własnych możliwościach i marzeniach i wszyscy muszą nas mijać.


Zimno ustępuje, robi się jasność. Docierają do nas prognozy. Jest dobrze. Patrycja Bereznowska zasuwa, Olka Niwińska biegnie na życiówkę, a Jędrek Radzikowski właśnie rozkręcił się do tempa 3,30 na kilometr. Na chwilę oczywiście. Lider Seba Białobrzeski jest na dobrej drodze by sięgnąć gwiazd. Przebyte dystanse kosmiczne, czy będą rekordy? Powoli wśród publiki rodzą się nadzieje, że będą.
Zbliża się dziewiąta rano, dekoracja na setkę. Z miasta przychodzi Dorotka Ptak. Ma bułki i herbatę w termosie – dla mnie. Od razu robi mi się ciepło. Zjadam chrupiącą bułeczkę, popijam herbatą, Misiek pochłania drugą bułkę. Razem idziemy do amfiteatru na dekorację. Setkę ukończyło osiem osób i nie pytajcie, kto jaki dystans przebiegł, bo to nieistotne w aspekcie tego co wydarzyło się trzy godziny po tych dekoracjach.
Ranek, park zupełnie pusty, wielki baner MISTRZOSTWA POLSKI, amfiteatr, pudło i niespełna dziesiątka ludzi wręcza sobie nagrody i cieszy się jak dzieci. Chwila nie do zapomnienia. Fotki zrobiłam, jak na napis MEDIA na mojej plakietce przystało.


Objuczeni nagrodami, prezentami i statuetkami wracamy do miasteczka biegowego. Jeszcze tylko trzy godziny do końca. Kręci się dalej.
 

Drugie okrążenie
Było wcześniej, przed świtem. Misiek wściekły biegał swój nadlimit. Mgła. Całą trasę spowiła mgła, ptaki śpiewały, wiatru zero. Szłam pod prąd biegu. Jakieś 60% biegaczy oszczędzało siły na „po świcie”. Biegacze na setkę dobiegali ostatnie kółka. Błyskała lampa profesjonalnego serwisu fotograficznego. Doszłam do Fali. Znalazłam miejsce gdzie chciałam robić fotki. Poświata była blada, światło odbijało się od asfaltu alejki dziwnie srebrzystym kolorem, jakby wszystko pokryte było śniegiem, pochylone wykręcone drzewa i postaci wychylające się zza mgły. Jedna za drugą. Sięgam po aparat, mam go w futerale. Lipa, nie mam aparatu, mam pompony. Wracam do obozu. Po drodze dopijam resztki syropu receptury Michała. W tym momencie gasną latarnie. Świta.
 

Parkrun
Ewa Kasierska siedzi na krześle, przebrana i zregenerowana. Przebiegła prawie 123 kilometry. Mówi, że było fajnie – ale rano na łódzkim parkrunie było jeszcze fajniej. Zupełnie zapomniałam, że w sobotę mieliśmy 250 parkruna w Łodzi i że Jacek Raczyński z powodu, że nie odpuścił sobie ani jednego z tej 250, zafundował ogromnego torta. Dzieje się w łódzkim bieganiu, dzieje. 



tort na parkrunie

Rekordy
Na dwie godziny przed końcem rywalizacji są już pewne. Tylko jakie i czyje. Rekord świata może? Zaglądam do bufetu Patrycji z ciekawości – co się je, na taki rekord. No nie wiem, raczej nie chce mi się o tym pisać. Jedzenie bardzo zwyczajne, forma podania awangardowa. Kończę ten wątek, bo mnie mdli od samego wspomnienia tego stołu.
W oczekiwaniu na  rekordy przypominam sobie gdzie jest teraz część mojej klubowej paczki. Na fotce jest pokazane gdzie są. W Paryżu są – światowcy.



Robię ostatnie kółeczko już z aparatem i bez pomponów.
 

Trzecie okrążenie
Gdy dobę temu zaczynał się bieg, część zawodników wyglądała tak, jakby nie miała tego biegu ukończyć. Wyglądali tak, jakby nie byli w stanie ukończyć jednego okrążenia – teraz po 23 godzinach biegu wyglądają tak samo, z małą różnicą dodatkowych 130 kilometrów na liczniku. Radzikowski, Niwińska, Bereznowska – grają już w innej lidze. Reszta idzie na dystans. Mijam Agatę Matejczuk. Nawet nie zmuszam jej do uśmiechu, jest walka i cierpienie. Trzecie miejsce. Gdyby nie Agata, czy Alaska zrobiła by te zawody?

Agatka

To Agata podkręciła liczniki własnej konkurencji. Może nie jest rekordzistką świata, ale matką chrzestną  rekordu, który za chwilę nastąpi - jest. Mijam Sebka, raczej jego resztki. Gadam do niego motywacyjne bzdety, o sile, walce do końca, gdy nikt poza nim nie słyszy - przechodzę na łacinę, trafiam w mur. Sport jest okrutny. 

nie jest łatwo

Wracam do obozu, a tam znowu Rysiek wychodzi z krzaków, Janka schodzi z roweru. Jest Tygrysica Kamila, Rosiaki, Balcerki , Miśki, Bartek z Mileną, Tracz z już nie małym Traczątkiem i cała reszta po niedzielnym wybieganiu. Gęstnieje. Zdaję Ryśkowi relację z aktualnej sytuacji. Przeliczamy, kombinujemy, czekamy, oby tylko nic się nie wydarzyło. Wrzeszczymy, pompony idą w ruch. RYSIOTEAM doping ma w statucie. Ostatnie dziesięć minut. Biegacze dostają dwudziestego czwartego oddechu, walka w tempie biegu na pięć kilometrów. Jest już parę życiówek. Rekordy zaraz będą. Ostatnie dwie minuty, Patrycja Berezowska dokręca metry do nowego rekordu świata. Reszta szaleje. Naprawdę warto stać i kibicować. Dzieje się. Emocje. Koniec biegu. Radość.

Rekord był światowy. Widziałam na własne oczy. Leśne dziadki muszą się ogarnąć, by przy następnej takiej okazji było mniej emocji i niepewności w trakcie. Elektronika – jej się z zasady nie ufa. Zaraz będę tego wpisa przepuszczać przez „słowniczek”, a  błędy i tak zostaną. Tak już z tą cyfryzacją jest. 

Żarcie na zawodach. Jak to żarcie na ultra, do wybekania. Cola była, no prawie zawsze była – jest niezdrowa przypominam.
Krytykować zawody, na których padło tyle życiówek i rekord świata? Nawet, gdy nie wszystko było ok. Kurcze, w sporcie liczą się wyniki, a nie podgrzewane leżanki.
Co ja wyniosłam z tych zawodów ? Doświadczenie. Jako blogerka, w życiu nie wystukałam tylu znaków jednego dnia.  Chyba już skończę. Ciemno się robi. 


Wyników i prawdziwych relacji szukajcie u Kamila Weiberga na stronie Festiwalu Biegowego, foty  będą na stronie Alaski i będę wspaniałe.


Szalik. Zrobię trzy. Dla Patrycji, Olki i Agaty. I wcale nie ten najdłuższy będzie najważniejszy.
  
Na zupełny koniec fotka jeszcze jedna. Fotka bez ostrości, bez kontrastu, slaby kadr i fatalna kompozycja. Coś jednak w tej fotce jest szczególnego i nie chodzi o to, że pstryknęłam ją ja - anka_w.