Łączna liczba wyświetleń

piątek, 28 lipca 2017

Zachowaj trzeźwy umysł


Tytuł miał być chwytliwy – „Zdechły kot w morzu koka-koli”. Bo morze koka-koli było i kot zdechły był. Fotki poniżej zamieszczam uwierzytelniające. 



 Morze koka-koli wymalowane na muszli koncertowej w Lądku



"zdechły" kot w Orłowcu


No to teraz ulubiony zwrot blogera – ale po kolei.

W miesiącu styczniu na biegowym podsumowaniu roku w Truchcie, w mieście Łodzi, pięciu śmiałków spowiadało się ze swoich około biegowych grzeszków za rok 2016. Ktoś tam został ironmanem, ironrunerem, ktoś zgubił 40 kilo po drodze na szczyt, ktoś na mega rajdzie na orientację po trzykroć zaliczył każdy punkt – razem wyszło 70 minut opowieści długości ok. 700 kilometrowej. No i w końcu Kuba Jankowski pochwalił się, że jest w Załodze. Ironmanką, ironrunerką, czy dziewczyną dobrze zorientowaną to ja już raczej nie zostanę. Moje największe ultra w życiu to siedem browarów bez konsekwencji - i to też jest już przeszłością. Jedyną rzeczą jaką osobiście mogłam posmakować ze stołu tych ultra - opowieści było zaciągniecie się do Załogi. Następnego dnia złożyłam więc aplikację. Imię, nazwisko i PESEL.

….Mailowo przyszło powołanie, więc spakowałam manatki, trzy przesiadki i 19 lipca wieczorkiem zaokrętowałam się na statek. Podróż spędziłam miło w towarzystwie dziewczyny z Londynu, która wakacje postanowiła spędzić w Lądku.

Pisząc mniej kwieciście i bardziej zrozumiale - zgłosiłam się na wolontariat na Dolnośląskim Festiwalu Biegów Górskich i w dniach 19- 24 lipca pływałam pod banderą Załogi Górskiej. Najlepszej wolontariackiej załogi na świecie.

DFBG ma już pięcioletnią tradycję, najdłuższy - 240 km dystans, niesamowitą oprawę, najlepsze koszulki w pakietach , najlepsze bufety, najfajniejszy start i metę, wszystko ma naj, a ja o nim nic a nic do tej pory nie wiedziałam.

Jezu uda mi się w końcu zacząć.

Środa

Wieczorkiem zajeżdżam do bazy. Dostaję zadanie pospinać agrafki po cztery , potem poskładać depozytowe worki na cztery i to wszystko – mam wolne. Idę więc sobie na metę, popatrzeć jak to wszystko wygląda. A wygląda dużo lepiej niż na zdjęciach, bo jakoś mało fotogeniczne jest lądeckie centrum uzdrowiskowe. 
 Lądek na starej rycinie
To opiszę. Start i metę biegu zorganizowano na schodach prowadzących do domu uzdrowiskowego Wojciech, gdzie można za darmo napić się Curie-Skłodowskiej o lekko zgniło-jajecznym posmaku. Biuro zawodów jest o rzut beretem dalej, gdzieś między biurem a metą mają przystanek festiwalowe autobusy. Miejsca noclegowe można znaleźć w zasięgu wzroku, a najdroższe ciastko w cukierni kosztuje 9,20. Lodów za 7zł nie przejesz w pojedynkę. Willa Marianna obiady serwuje w równie przystępnych cenach. Obok jest basen za 12 złoty godzina, można sobie wykupić jakieś zabiegi i masaże też dosłownie obok. I kościół też jest obok. Śmiało przyjechać można z dziećmi, żoną i teściową, pyknąć sobie to 240, bez obawy że w tym czasie reszta familii zanudzi się na śmierć lub wyczyści kartę do czysta. Problem może być tylko z teściową, bo to w końcu uzdrowisko i można nabawić się nowego teścia. 
Start i meta biegu widziana z kawiarni Wojciecha, po prawo poza kadrem cukiernia, po lewo biuro. Na osi widoczny kościół, za kościołem basen. Z tyłu Żabka, w tle Biedronka. No i góry oczywiście.

Dzień się kończy – wracam do szkoły, bo wolontariusze nocują w gimnazjum. Idę do swojej klasy opisanej Gabinet Historyczny, pakuję się do śpiwora i zasypiam w takt muzyki dochodzącej z sąsiedniego worka – hr, hr, hr w takcie na trzy.

Czwartek

Dzień zaczyna się od śniadania w zorganizowanej na gimnazjalnym korytarzu wolontariackiej stołówce, gdzie na ścianie dużymi zgłoskami wypisano tytułowy napis: 

I tego się trzymamy.
Na ten dzień w grafiku mam pracę między 22:00 a 8:00 na punkcie odżywczym w Długopolu. Cały dzień wolny. Tylko ja mam zamiar opisać jak najwięcej, to i zobaczyć muszę jak najwięcej. Najpierw udaję się do biura zawodów. Pomagam składać numerki do kupy. Czip, oświadczenie, numerek. Potem na linii startu dostaję zadanie obanerowania czterech barierek. Potem spotykam znajomych – Darka Stawskiego znaczy. Potem jeszcze raz zaglądam do biura, oglądam koszulki z poprzednich edycji, nawet zastanawiam się nad zakupem, bo jakość bardzo dobra i grafika również. Mam upatrzoną jedną męską eMkę i damską XeLkę – biało-niebieską i biało-czerwoną. Problem, że obie niewybiegane, więc tak jakoś nie uchodzi. Wracam do szkoły, coś noszę, coś składam, pół godziny z kimś gadam.
Magazyn z prowiantem dla biegaczy. 
Arbuzy

Idę z powrotem na metę, jem obiad i dostaję zadanie – mam pilnować arbuzów. Siedzisz sobie w centrum uzdrowiska, obok uzdrowiskowy pigalak, panie całe złotem obwieszone zapoznają panów z bagażem wszystkich wydumanych schorzeń tego świata, nic nie robisz, siedzisz i pilnujesz te arbuzy, a one przecież same nie uciekną. Luzik. Podczas tej morderczej roboty zapoznaję sobie trzech panów. Jednego na 240, jednego na 130 i jednego na 110 – a co. I jak to w uzdrowisku, jednego boli kolano, drugiego ciągnie czterogłowy, a trzeci jest nawet przystojny.
W oczekiwaniu na start

Zbliża się godzina zero. Otwarcie festiwalu. Start biegu na 240 i 130. W biegu głównym 166 śmiałków, w tym garstka kobiet z niezłymi jajami. Z plakietką wolo mogę się na nich lampić spod samiutkiej bramy startowej i to w pierwszym rzędzie gapiów. Dostaję krowi dzwoneczek i dryndam nim zawodnikom na pożegnanie. Dryń, dryń, dryń. Nikt mi za to nie płaci , ale z dobrego serca napiszę na bramie startowej widnieje ogromny napis SALOMON.

Wracam do szkoły, zdrzemnąć się chwilę przed pracą. Jakoś coś tego już trzeba wyjeżdżać do Długopola. Pakowanie samochodu. Wyjazd. Przyjazd. Wcześniej odprawa. Dostajemy mapę skwerku gdzie mamy rozstawić namiot oraz uproszczony szkic budynku z zaznaczonymi oczkami ustępowymi dla zawodników oraz lokalizacją maszynki dwupalnikowej, na której mamy gotować wrzątek dla biegaczy. Nasz punkt serwować ma kawę, herbatę, kabanosy, ser, oliwki, arbuzy, banany, wodę i jest zlokalizowany na 64 kilometrze biegu.
Nim dzień dobiegł końca, do punktu dobiegł pierwszy zawodnik. Napił się, zjadł arbuza i pobiegł.
Pierwszy zawodnik na punkcie


Piątek

Od samego początku tego mojego wolontariatu problem mam ze sobą. Wolontariusz na wolontariacie ma się słuchać wyżej ustawionego wolontariusza. Rolą takiego debiutującego majtka jak ja jest wykonywanie poleceń kierownika, a ja nie potrafię się dostosować – rządzić się zaczynam.
Na szczęście chyba o 1:00 rano mija mi to panoszenie. Powoli nabieram doświadczenia, punkt rozstawiony jest idealnie, wrzątek jest, jedzenie jest pokrojone i wyłożone na talerze. Z nieba deszcz leje się równie perfekcyjną silną strugą. 
 Punkt przed opadem

I dotarłam do momentu tego wpisu dla mnie traumatycznego. 

Cofnąć się musimy w stronę historii. To nawet nie było tak dawno. Dosłownie parę lat temu. Wiktor Kawka zaraził mnie ultra i biegami górskimi. Gdzieś na Piotrkowskiej zaczęliśmy gadać, zeszło ze trzy godziny. Wtedy ultra polegało na przyjaźni, wzajemnej pomocy i miłości do gór i tym, że na szczycie je się normalny obiad, odpala papieroska i zbiega na dół. Bez pośpiechu, delektując się otaczającą przyrodą, a nie ilością funkcji przypiętego do nadgarstka cyferblatu. Potem w Piwotece, Biegam po Piwo zrobiło szkolenie na temat UTMB używając filmu instruktażowego długości trzygodzinnej w jednym ujęciu, nocą, słabą amatorską kamerą. Facet biegł, szedł, biegł, szedł, spał, pił rosół. Taki rosół, co się litr robi z dwóch kilogramów mięsa. Najlepiej przedniej jakości wołowiny i koguta z wolnego wybiegu. Gdzieś wstydliwie w tle migotał brązowo-bury dopalacz, używali go wszyscy lecz nikt tym się nie chwalił. Ten rosół to ja sobie kiedyś ugotowałam – para po nim była trzy razy dłuższa niż po szejku z makdonalda. Fakt, nie było po tym rosole szczęśliwości jaką daje kultowy obecnie na biegach ultra brązowo-brunatny mózgojeb. Była za to ogromna desperacja, by osiągąć cel w jakim się tego rosołu nawtykałam. Bo każde, nie tylko biegowe, ultra (moim zdaniem) jest dyscypliną dla desperatów, a nie dla ludzi szczęśliwych.

Czepiać się teraz będę literackiej pozycji kultowej, swoistej biblii dla nowoczesnego ultrasa. Moim zdaniem, szczęśliwi to książka o morzu koka-koli i straganie z kapciami napisana z egoistycznym zacięciem. Jest tam takie okropne zdanie „ lubię czuć oddech zawodniczki która biegnie za moimi plecami” - łatwo sprzedaje się takie mrzonki wrzuconym na co dzień w korpotryby amatorom. Amatorskiemu biegaczowi sieczkę z mózgu ta książka zrobiła. Teraz amator biegnie od koli do koli. Jak jej na punkcie nie dostanie, bo niestety brakuje czasami, wpada w wściekłość zwierzęcą. Potem się tej koli napije wpadnie chwilowo w stan szczęśliwości i nim dobiegnie do następnego punktu poczuje głód cukru, zamieni się w kulawego zwierzaczka na chwilę, łyknie koli, cukier skoczy radość na duszy nastanie, potem znowu cukier spadnie. Następny łyk koli. Bzdura do kwadratu. A góry gdzieś stoją za rogiem. 

Tyle by było dygresji w oczekiwaniu na kolejnego zawodnika.
Kierowniczka punktu każe mi odkręcać i wygazowywać kolę. Potem nalewam wam ją do butelek z bananem na ustach. Powodzenia życzę. Nastawiam wrzątek, odkręcam kolejne butelki, kroję kabanosy, ser, wykładam oliwki. Odkręcam kolejne butelki koli, robią mi się pierwsze pęcherze na palcach od tego odkręcania. Z matmy zawsze miałam piątkę, porównując stosunek tych co przebiegli i tych co jeszcze nie dobiegli i to, że wszyscy tankują tę kolę niczym ruskie czołgi dochodzę do wniosku – braknie. Dzwonimy do centrali. Dowożą kolę na czas. Uf – świat się nie zawali. Polokoktowcy nie zalegną z braku paliwa pokotem na trasie. Nie zamienią się, jak w znanym polskim filmie, w krasnoludki. Nikt z wolontariuszy nie będzie musiał zbierać po trasie porzuconych, przepoconych biegowych gaci, zegarków, telefonów, kompresji i nasłuchiwać po trawach hejkum, hejkum. Jest kola – jest kokodżambo.
 
Nad ranem przybiegają ostatni zawodnicy, spadają ostatnie krople deszczu. Lało całą noc niemiłosiernie. Kilkunastu, przemoczonych do suchej nitki biegaczy po dotarciu do naszego punktu nie podejmuje dalszej walki. Każdy przypadek rezygnacji Załoga Górska rozpatruje indywidualnie. Jest jeszcze limit, jest ciepły suchy budynek. Można się ogrzać, przemyśleć decyzję, napić ciepłej herbaty. Ale jak nie to nie, nikt na siłę do dalszego biegu nie zmusza.
O 7.00 rano obok naszego punktu otwierają pijalkę. 
Pijalka w Długopolu 
Jestem potwornie zmęczona. Idę się napić. Serwują Zdzisława czy Wiesława, o smaku równie subtelnym co Curie-Skłodowska dodatkowo w cudnym słomkowym kolorze. Leczy dolegliwości żołądkowe, zgagę, cukrzycę i kołtun. Wypijam szklaneczkę i jestem jak nowo narodzona. Pakujemy punkt. Wracamy do bazy. O 11.00 jem śniadanie i idę spać. W piątek znów na tym wolontariacie pustki mam w grafiku. Robić nic nie muszę. To jak jaśnie pani budzę się koło południa, biorę kąpiel, zakładam najlepsze koronkowe body jakie posiadam, całe złoto jakie posiadam, klapki na obcasie i na serio całkiem idę do centrum uzdrowiska szukać chłopa. Zaglądam do Wojciecha, biorę szklaneczkę Curie-Skłodowskiej, siadam na fotelu w pijalce.
Pijalka w Lądku

Przybieram pozycję pani Jaworowicz. Nóżki na boku, odpowiednie wygięcie, kciuk pod brodą. Siedzę i z uwagą przysłuchuję się jak uzdrowiskowy grajek zarzyna skrzypce. Wytrzymuję w tej subtelnej pozycji ze trzy minuty, rozglądam się na boki – brania nie ma. Wychodzę. Idę pod fontannę, a może znowu pilnuję arbuzów, jem obiad. Po obiedzie dalej rozglądam się po placu za tym chłopem. Nic. Gdy już miałam iść do biura zawodów i szukać tego chłopa na liście startowej, pojawia się Kuba (nie ten sam o którym pisałam na początku _ inny) i ma miejsce w samochodzie by z powrotem zabrać mnie do domu samochodem. Bo z tym chłopem to chodziło tylko o podwiezienie do domu po imprezie.
Przed festiwalem optymistycznie podróż powrotną miałam zarezerwowaną autobusem z dwoma przesiadkami, a już teraz w połowie tego zamieszania wiedziałam, że chyba nie dam rady, z tym plecakiem i jeszcze w Łodzi ten autobus zatrzymuje się tak, że trzeba potem tramwajem, a tu trzeba znać numer i kupić kolejny bilet, nie wiadomo gdzie i za ile.

Sobota

Rano o 6.00 śniadanie. O 7.00 jesteśmy na punkcie w Orłowcu. Punkt odżywczy prowadzą Harpagany i jest mistrzowsko zorganizowany. Podczas nocy przebiegło pięciu zawodników. Sagan zwycięzca biegu na 240 już dawno jest na mecie. Rekord trasy został pobity o kilka minut. 240 kilometrów można pobiec w 30 godzin i 20 minut, a można pobiec trochę dłużej i na tych co wybrali tą drugą opcję właśnie czekamy. Czekamy również na zawodników z KbeeLa, Sześćdziesiątki Ósemki i Złotego Maratonu. Nasz punkt i metę dzieli około 12 kilometrów. I limit czasu na pokonanie tego odcinka od półtorej do dwóch godzin, zależnie od biegu. Dodatkowo zanosi się na niezły upał.
Punkt w Orłowcu
Harpagany w bufetach mają już nakryte. Napoje chłodzą się w strumyku. Jeszcze tylko pozaganiać konie z trasy, bo akurat przyszły luzem, pokibicować chyba. Odgazować trochę koli na zapas i można zaczynać.
Zbieranie koni z trasy

Punkt działa tak, że najpierw w okolicy mostka zawodnicy idą do mycia, a potem już umyci dostają wodę, arbuzy, banany, pomarańcze, cytrynę, kawę, herbatę, sól i cukier, żelki, orzeszki w dwóch gatunkach, wafelki też w dwóch gatunkach i colę. Zimną i odgazowaną. Nie będzie już więcej dygresji na temat koli, poza jednym zdaniem. Uratowała ona życie wolontariuszom. O bufecie dowiedziały się osy z pobliskiej łąki. Przyleciały tłumnie na darmową wyżerkę, opiły się tej koli i wyzdychały. Ukąszeń było niewiele.
Do południa luz. Można na chwilę usiąść na krześle i ogarnąć wzrokiem malowniczą okolicę. Pomyziać tego zdechłego kota, co z nudów na środku drogi, przewracał się z boku na bok.
Przybiegł zawodnik, który szkoleniowo dał się umyć, napoić, nakarmić, posadzić na zydlu, pozwolił sobie zrobić fotkę i radośnie pobiegł dalej. Załoga gotowa była na ostatni zajazd na biegu, po potem to już tylko meta.
Zawodnik szkoleniowy. Napojony, nakarmiony i zadowolony
W okolicach południa rozkręciło się na dobre.
Najpierw nalewałam wodę, do kubków i butelek, ze starannością by nie nalać jej do butów biegaczy. Do czasu aż ktoś z czołówki maratonu – dobra, nie kabluję, ale jednemu biegaczowi naprawdę miałam ochotę wody nalać do butów i jednej biegaczce też, za gwiazdorzenie na punkcie. Potem chwilę stałam na koli, aż wreszcie trafiłam na arbuzy. Normalnie jak szalona, dziabałam bez opamiętania. Sztuka za sztuką i ciągle było prawie pusto w pojemniku. Nie to żebym się chwaliła, ale był moment że jedną ręką porcjowałam arbuza, drugą pomarańcze, trzecią banany, czwartą dosypywałam orzeszki a piątą żelki. W tym samym czasie reszta ekipy polewała wodą hurtem po pięciu biegaczy naraz, dziewczyny nalewały wodę do dziesięciu butelek jednocześnie, odgazowywały hektolitry koli, pilnując zakrętek by były zakręcone przed osami. Wszystko z radością i uśmiechem – bo to przecież Załoga Górska i jakość marki jest najważniejsza.

Około trzeciej po południu świstak zaczął mi przed oczami zawijać papierki. O cholera. Zawijał tak sprawnie, że musiałam na chwilę odłożyć nóż w obawie, że utnę sobie palca, wrzucę tego palca do kuwety z arbuzami i zanim się zorientuję jakiś biegacz w podobnym amoku go skonsumuje i poleci dalej.
To ja sama. Sama skroiłam te arbuzy. 
Trzy godziny nic nie jadłam ani nie piłam, a pod namiotem chyba było gorąco. Nalałam sobie kubek wody, już chciałam go wypić, wypił ktoś inny. Nalałam drugi. Ktoś poprosił o napełnienie bidonów, odkręcenie koli, wsadzenie kubka do plecaka, dosypanie żelków, znowu dolanie wody, a ten świstak powoli zawija moje nogi. Porzuciłam miejsce pracy, napiłam się wody i izo, o którym zapomniałam, a było oczywiście na każdym punkcie obowiązkowo. Siły wróciły. Spojrzałam na zegarek i o matko dlaczego nie było jeszcze Michała, przegapiłam klubowego kolegę? Michał przybiegł później niż planował. Niewyraźny. Jak każdy - odpoczął, wypił, zjadł, rozprostował kości i pobiegł dalej.

Czas płynął, utrwaliłam w sobie mechanicznie wcześniej nabyte umiejętności – krojenia, lania, zakręcania, dosypywania i radosnego wysyłania w dalszą drogę ludzi, którzy wg przyjętych standardów dawno już powinni zejść , nie tylko z trasy, ale w sensie ogólnym, cokolwiek to znaczy.

Pod wieczór na punkcie pojawiają się żony. Bo męska rzecz być daleko, a kobieca wiernie czekać. I czekają te żony. Żona pyta się – Był już 5076? „Pani dużo ich już tu było, może i był”. Następna pyta się o numer zaczynający się na 7. Tu żartów nie ma. Na siódemkę zaczynają się numery biegu głównego. Na naszym punkcie nie ma zasięgu. Zadzwonić się nie da. To prosimy dziewczyny, by tych swoich delikwentów pokazywały na telefonie przybiegającym zawodnikom. Może ktoś widział, lub słyszał. Jeden z panów szczęśliwie odnajduje się na mecie, drugi ma mniej szczęścia, ale w końcu szczęśliwie trafia do samochodu troskliwej małżonki. A po co opisuję to zdarzenie? Ano po to, że biegnie się długo. Na mecie, czy na trasie czasem ktoś czeka. Biegacz obiecuje – skończę w 11 godzin. Mija 14 godzina, a go nie ma – rodzina wpada w panikę. Chłopy – dzwońcie do swoich bab z trasy, gdzie jesteście, jak się czujecie i ile będziecie po czasie. Wstyd to żaden. Na trasie czasem nie ma zasięgu, więc pomyślunku to trochę wymaga.
Wierna żona czeka na męża

Kończą się limity biegów krótkich, czekamy już tylko na biegaczy z głównego dystansu.
Przybiegają samotnie lub grupkami. Mechanicznie udzielam im odpowiedzi, na jeszcze nie zadane pytanie – 12. „Ale mi pokazuje, że 10”. Do mety masz 12 kilometrów, 6 w górę i 6 w dół – odpowiadam. Wedle życzenia nalewam do butelek, co tam sobie biegacz zażyczy.

Prawie w limicie wypuszczamy ostatniego zawodnika – dziewczynę. Niesamowitym jest jak łatwowierny staje się człowiek, mający 228 kilometrów w nogach jednym ciągiem. Wmawiamy jej, że dobrze wygląda, ukradkiem spoglądając po sobie, czy aby nie rosną nam nosy. A dziewczyna wygląda, jak wygląda, najważniejsze że nie rezygnuje i leci dalej. 
Koniec pracy.
Przestaje padać – wychodzi tęcza. Harpagany zwijają mokre namioty, sprzątają śmieci, grabią trawnik. Ja już tylko, by lepiej to opisać – siedzę i obserwuję.
O 21.00 wszystko jest już poskładane i pozamiatane, wracamy do bazy.
W szkole szybko zakładam na siebie coś suchszego i mniej capiącego i po chamsku, nie czekając na resztę dziewczyn lecę na obiad.
Co wolontariusz je ?

Obiad wsuwam na jednej nodze, bo zaraz muszę być na mecie ( mój grafik się wypełnił, na mecie to ja chcę, a nie muszę być). 
Zbliża się 22.00 zamknięcie trasy, dopełnienie 52 godzinnego limitu na 240 km. Deszcz, upał, zmęczenie, przeszacowanie własnych możliwości, kontuzje czy zostawione w domu włączone żelazko, obcinkowało stawkę biegaczy o ponad połowę. Do mety dotarło już 65 biegaczy i biegnie jeszcze tylko jedna biegaczka. A na mecie święto. Na amfiladzie schodów ktoś wcina makaron, ktoś się foci, ktoś w sumie poszedłby już do domu, ale nie idzie. Wzdłuż barierek rozstawieni kibice, parę oficjeli łącznie z odpicowanym, wyglancowanym, odprasowanym i chyba uczesanym dyrektorem biegu, garstka wolontariuszy obserwują jak zegar wybija dziesiątą. Cisza. Ostatniej zawodniczki nie ma. Bo prawa być nie może. Na ultra się nie znam, ale ogólnie na zegarku to się znam i trochę tzw. doświadczenia życiowego mam. Z Orłowca dziewczyna została wypuszczona zgodnie z regulaminem i wyglądała tak dobrze, by w Lądku pojawić się o 22:08. Pojawia się o 22:04. Raptem cztery minuty po limicie. Bieg ma zaliczony. Jaka ulga.

Jest tylko jedna rzecz, której żałuję na tym wolontariacie. To, że to nie ja założyłam tej dziewczynie medal na szyję. Jako wolontariuszka, miałam do tego gestu prawo. Zrobił to ktoś inny i pewnie też było to dla niego bardzo ważne.
Wracam do szkoły, po drodze wysłuchując końcówki festiwalowego koncertu. Spać.

Niedziela

Ja właściwie to już nic nie muszę. Ale. 
Lesiakowa ty nie śpij – czytaj dalej. Jeszcze tylko jedna strona. (tłumaczę się; Lesiakowa czyta tę relację na pewno, bo to moja najwierniejsza fanka). 
Rano o 7.00 wszystkie dusze z mojej klasy wstają szybciutko, przywdziewają stroje biegowe i lecą biegać Trojaka. Ci co nie lecą biegać, lecą pomagać. A ja leżę. Do 8.00. Potem zakładam wygodne buty biegowe wygrane w konkursie redakcji biegowej pewnej ogólnopolskiej gazety, koszulkę wiodącego polskiego producenta odzieży biegowej, co ją też niejako bez wkładu finansowego dostałam do testów. Skarpety również wysępione i sprezentowane przez rodzinę spodenki firmowane kolejną z wysokiej półki marką (bieganie jest tanie). Zakładam to na siebie, bynajmniej nie z powodów biegowych - nie mam już nic innego czystego w plecaku. Jem śniadanie i jadę wykonywać czynność zwaną „zbieranie trasy”. Oczywiście najpierw szkolenie, co i jak. Słucham jednym uchem, bo już jestem po grafiku i nie muszem. Zresztą poprzedniego dnia Marta (moja kierowniczka z punktów) przeszkoliła mnie niejako samowolnie. Chłopaki mówią by taśmę zbierać do worka, Marta powiedziała zrób se z taśmy kieckę – lansik będzie większy. Bo zbieranie trasy polega na przejściu i zebraniu taśmy i ewentualnych śmieci po biegaczach z zadanego odcinka trasy. Zadano mi odcinek z Międzygórza do Długopola – 17 km. Poszłam i zebrałam. 
Tak wyglądam w kiecce z taśmy zebranej z 17 km trasy

Teraz nastał moment opisu przyrody: Ja pierniczę jak tam jest pięknie. Gryka. Pszenica. Lasy iglaste, krzaki kolczaste. 
 Tak wyglądam w górach
Tak wygląda gryka
Tak wygląda pszenica

Tak wygląda Międzygórze


A tak wygląda taśma na krzaku


Gdzieś na 15 kilometrze przysiadłam sobie na chwilę, zadzwoniłam do Lesiakowej, przegadałyśmy 38 minut i poszłam dalej.
Tu se przysiadłam bo było zajebiście


W malowniczym lasku nad Długopolem, w kiecce już prawie kompletnej, branie miałam nareszcie. Kurfacjusz z kurfacjuszką liczyli mrówki, a może grzyby zbierali. 
Pan podszedł do mnie i mówi: – jaka Pani śliczna w tej sukience, po czym zadał kolokwialne pytanie: – na ile kilometrów był ten maraton?
A ja szkolona byłam, to grzecznie wymieniam wszystkie dystanse, trasy, okoliczności i trudności. Pan zasłuchany, Pani zaczyna mieć tiki, chyba ugryzie mnie zaraz. Z reakcji tej wywnioskowałam, że państwo byli w niepoświęconym związku turnusowym, więc czasu zostało im mniej niż więcej, pożegnałam się i poszłam dalej. Ale branie zaliczyłam. Doszłam do Długopola. W odróżnieniu od Lądka dziura to ogromna, choć może przesadzam trochę, bo goniące mnie psy paszczą szczekały, a winny szczekać bynajmniej czym innym.
Wieczorem zabrano mnie do szkoły. W nocy była zabawa. Cały poniedziałek miałam globusa. We wtorek Kuba odstawił mnie pod same drzwi mieszkania. W środę policzyłam siniaki. W czwartek zaczęłam pisać ten tekst. Teraz (jest piątek) zastanawiam się – na co mi to było? i nie dochodząc do konstruktywnych wniosków zapisałam się na wolo na Łemkowynie.

Konkrety do poczytania na DFBG. Załogę Górską, jak nie znacie to sobie wyguglujcie, poczytajcie o nich bo warto - niesamowita ekipa. Do Lądka w przyszłym roku polecam przybiec. Jakub Balicki poleca 68 km, dystans finansowo najbardziej optymalny, limit spoko i te arbuzy na trasie.  Potem można zwiedzić całą kotlinę, atrakcji jest że ho ho. Przepraszam za długość tego wpisu i język zawiły. Dozo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz