Tytuł miał być chwytliwy –
„Zdechły kot w morzu koka-koli”. Bo morze koka-koli było i kot
zdechły był. Fotki poniżej zamieszczam uwierzytelniające.
Morze koka-koli wymalowane na muszli koncertowej w Lądku
"zdechły" kot w Orłowcu
No to
teraz ulubiony zwrot blogera – ale po kolei.
W miesiącu styczniu na biegowym
podsumowaniu roku w Truchcie, w mieście Łodzi, pięciu śmiałków
spowiadało się ze swoich około biegowych grzeszków za rok 2016.
Ktoś tam został ironmanem, ironrunerem, ktoś zgubił 40 kilo po
drodze na szczyt, ktoś na mega rajdzie na orientację po trzykroć
zaliczył każdy punkt – razem wyszło 70 minut opowieści długości
ok. 700 kilometrowej. No i w końcu Kuba Jankowski pochwalił się,
że jest w Załodze. Ironmanką, ironrunerką, czy dziewczyną dobrze
zorientowaną to ja już raczej nie zostanę. Moje największe ultra
w życiu to siedem browarów bez konsekwencji - i to też jest już
przeszłością. Jedyną rzeczą jaką osobiście mogłam posmakować
ze stołu tych ultra - opowieści było zaciągniecie się do Załogi.
Następnego dnia złożyłam więc aplikację. Imię, nazwisko i
PESEL.
….Mailowo przyszło powołanie, więc
spakowałam manatki, trzy przesiadki i 19 lipca wieczorkiem
zaokrętowałam się na statek. Podróż spędziłam miło w
towarzystwie dziewczyny z Londynu, która wakacje postanowiła
spędzić w Lądku.
Pisząc mniej kwieciście i bardziej
zrozumiale - zgłosiłam się na wolontariat na Dolnośląskim
Festiwalu Biegów Górskich i w dniach 19- 24 lipca pływałam pod
banderą Załogi Górskiej. Najlepszej wolontariackiej załogi na świecie.
DFBG ma już pięcioletnią tradycję,
najdłuższy - 240 km dystans, niesamowitą oprawę, najlepsze
koszulki w pakietach , najlepsze bufety, najfajniejszy start i metę,
wszystko ma naj, a ja o nim nic a nic do tej pory nie wiedziałam.
Jezu uda mi się w końcu zacząć.
Środa
Wieczorkiem zajeżdżam do bazy.
Dostaję zadanie pospinać agrafki po cztery , potem poskładać
depozytowe worki na cztery i to wszystko – mam wolne. Idę więc
sobie na metę, popatrzeć jak to wszystko wygląda. A wygląda dużo
lepiej niż na zdjęciach, bo jakoś mało fotogeniczne jest lądeckie
centrum uzdrowiskowe.
Lądek na starej rycinie
To opiszę. Start i metę biegu zorganizowano
na schodach prowadzących do domu uzdrowiskowego Wojciech, gdzie
można za darmo napić się Curie-Skłodowskiej o lekko
zgniło-jajecznym posmaku. Biuro zawodów jest o rzut beretem dalej,
gdzieś między biurem a metą mają przystanek festiwalowe autobusy.
Miejsca noclegowe można znaleźć w zasięgu wzroku, a najdroższe
ciastko w cukierni kosztuje 9,20. Lodów za 7zł nie przejesz w
pojedynkę. Willa Marianna obiady serwuje w równie przystępnych
cenach. Obok jest basen za 12 złoty godzina, można sobie wykupić
jakieś zabiegi i masaże też dosłownie obok. I kościół też
jest obok. Śmiało przyjechać można z dziećmi, żoną i
teściową, pyknąć sobie to 240, bez obawy że w tym czasie reszta
familii zanudzi się na śmierć lub wyczyści kartę do czysta.
Problem może być tylko z teściową, bo to w końcu uzdrowisko i
można nabawić się nowego teścia.
Start i meta biegu widziana z kawiarni Wojciecha, po prawo poza kadrem cukiernia, po lewo biuro. Na osi widoczny kościół, za kościołem basen. Z tyłu Żabka, w tle Biedronka. No i góry oczywiście.
Dzień się kończy – wracam do
szkoły, bo wolontariusze nocują w gimnazjum. Idę do swojej klasy
opisanej Gabinet Historyczny, pakuję się do śpiwora i zasypiam w
takt muzyki dochodzącej z sąsiedniego worka – hr, hr, hr w takcie
na trzy.
Czwartek
Dzień zaczyna się
od śniadania w zorganizowanej na gimnazjalnym korytarzu
wolontariackiej stołówce, gdzie na ścianie dużymi zgłoskami
wypisano tytułowy napis:
I tego się
trzymamy.
Na ten dzień w
grafiku mam pracę między 22:00 a 8:00 na punkcie odżywczym w
Długopolu. Cały dzień wolny. Tylko ja mam zamiar opisać jak
najwięcej, to i zobaczyć muszę jak najwięcej. Najpierw udaję się
do biura zawodów. Pomagam składać numerki do kupy. Czip,
oświadczenie, numerek. Potem na linii startu dostaję zadanie
obanerowania czterech barierek. Potem spotykam znajomych – Darka
Stawskiego znaczy. Potem jeszcze raz zaglądam do biura, oglądam
koszulki z poprzednich edycji, nawet zastanawiam się nad zakupem, bo
jakość bardzo dobra i grafika również. Mam upatrzoną jedną
męską eMkę i damską XeLkę – biało-niebieską i
biało-czerwoną. Problem, że obie niewybiegane, więc tak jakoś
nie uchodzi. Wracam do szkoły, coś noszę, coś składam, pół
godziny z kimś gadam.
Magazyn z prowiantem dla biegaczy.
Arbuzy
Idę z powrotem na metę, jem obiad i dostaję
zadanie – mam pilnować arbuzów. Siedzisz sobie w centrum
uzdrowiska, obok uzdrowiskowy pigalak, panie całe złotem obwieszone
zapoznają panów z bagażem wszystkich wydumanych schorzeń tego
świata, nic nie robisz, siedzisz i pilnujesz te arbuzy, a one
przecież same nie uciekną. Luzik. Podczas tej morderczej roboty
zapoznaję sobie trzech panów. Jednego na 240, jednego na 130 i
jednego na 110 – a co. I jak to w uzdrowisku, jednego boli kolano,
drugiego ciągnie czterogłowy, a trzeci jest nawet przystojny.
W oczekiwaniu na start
Zbliża się
godzina zero. Otwarcie festiwalu. Start biegu na 240 i 130. W biegu
głównym 166 śmiałków, w tym garstka kobiet z niezłymi jajami. Z
plakietką wolo mogę się na nich lampić spod samiutkiej bramy
startowej i to w pierwszym rzędzie gapiów. Dostaję krowi
dzwoneczek i dryndam nim zawodnikom na pożegnanie. Dryń, dryń,
dryń. Nikt mi za to nie płaci , ale z dobrego serca napiszę na
bramie startowej widnieje ogromny napis SALOMON.
Wracam do szkoły,
zdrzemnąć się chwilę przed pracą. Jakoś coś tego już trzeba
wyjeżdżać do Długopola. Pakowanie samochodu. Wyjazd. Przyjazd.
Wcześniej odprawa. Dostajemy mapę skwerku gdzie mamy rozstawić
namiot oraz uproszczony szkic budynku z zaznaczonymi oczkami
ustępowymi dla zawodników oraz lokalizacją maszynki dwupalnikowej,
na której mamy gotować wrzątek dla biegaczy. Nasz punkt serwować
ma kawę, herbatę, kabanosy, ser, oliwki, arbuzy, banany, wodę i
jest zlokalizowany na 64 kilometrze biegu.
Nim dzień dobiegł
końca, do punktu dobiegł pierwszy zawodnik. Napił się, zjadł
arbuza i pobiegł.
Pierwszy zawodnik na punkcie
Piątek
Od samego początku
tego mojego wolontariatu problem mam ze sobą. Wolontariusz na
wolontariacie ma się słuchać wyżej ustawionego wolontariusza.
Rolą takiego debiutującego majtka jak ja jest wykonywanie poleceń
kierownika, a ja nie potrafię się dostosować – rządzić się
zaczynam.
Na szczęście
chyba o 1:00 rano mija mi to panoszenie. Powoli
nabieram doświadczenia, punkt rozstawiony jest idealnie, wrzątek
jest, jedzenie jest pokrojone i wyłożone na talerze. Z nieba deszcz
leje się równie perfekcyjną silną strugą.
Punkt przed opadem
I dotarłam do
momentu tego wpisu dla mnie traumatycznego.
Cofnąć się musimy w
stronę historii. To nawet nie było tak dawno. Dosłownie parę lat
temu. Wiktor Kawka zaraził mnie ultra i biegami górskimi. Gdzieś
na Piotrkowskiej zaczęliśmy gadać, zeszło ze trzy godziny. Wtedy
ultra polegało na przyjaźni, wzajemnej pomocy i miłości do gór i
tym, że na szczycie je się normalny obiad, odpala papieroska i
zbiega na dół. Bez pośpiechu, delektując się otaczającą
przyrodą, a nie ilością funkcji przypiętego do nadgarstka
cyferblatu. Potem w Piwotece, Biegam po Piwo zrobiło szkolenie na
temat UTMB używając filmu instruktażowego długości trzygodzinnej
w jednym ujęciu, nocą, słabą amatorską kamerą. Facet biegł,
szedł, biegł, szedł, spał, pił rosół. Taki rosół, co się
litr robi z dwóch kilogramów mięsa. Najlepiej przedniej jakości
wołowiny i koguta z wolnego wybiegu. Gdzieś wstydliwie w tle
migotał brązowo-bury dopalacz, używali go wszyscy lecz nikt tym
się nie chwalił. Ten rosół to ja sobie kiedyś ugotowałam –
para po nim była trzy razy dłuższa niż po szejku z makdonalda.
Fakt, nie było po tym rosole szczęśliwości jaką daje kultowy
obecnie na biegach ultra brązowo-brunatny mózgojeb. Była za to
ogromna desperacja, by osiągąć cel w jakim się tego rosołu
nawtykałam. Bo każde, nie tylko biegowe, ultra (moim zdaniem) jest
dyscypliną dla desperatów, a nie dla ludzi szczęśliwych.
Czepiać
się teraz będę literackiej pozycji kultowej, swoistej biblii dla
nowoczesnego ultrasa. Moim zdaniem, szczęśliwi to książka o
morzu koka-koli i straganie z kapciami napisana z egoistycznym
zacięciem. Jest tam takie okropne zdanie „ lubię czuć oddech
zawodniczki która biegnie za moimi plecami” - łatwo sprzedaje się
takie mrzonki wrzuconym na co dzień w korpotryby amatorom.
Amatorskiemu biegaczowi sieczkę z mózgu ta książka zrobiła.
Teraz amator biegnie od koli do koli. Jak jej na punkcie nie
dostanie, bo niestety brakuje czasami, wpada w wściekłość
zwierzęcą. Potem się tej koli napije wpadnie chwilowo w stan
szczęśliwości i nim dobiegnie do następnego punktu poczuje głód
cukru, zamieni się w kulawego zwierzaczka na chwilę, łyknie koli,
cukier skoczy radość na duszy nastanie, potem znowu cukier spadnie.
Następny łyk koli. Bzdura do kwadratu. A góry gdzieś stoją za rogiem.
Tyle by było
dygresji w oczekiwaniu na kolejnego zawodnika.
Kierowniczka
punktu każe mi odkręcać i wygazowywać kolę. Potem nalewam wam ją
do butelek z bananem na ustach. Powodzenia życzę. Nastawiam
wrzątek, odkręcam kolejne butelki, kroję kabanosy, ser, wykładam
oliwki. Odkręcam kolejne butelki koli, robią mi się pierwsze
pęcherze na palcach od tego odkręcania. Z matmy zawsze miałam
piątkę, porównując stosunek tych co przebiegli i tych co jeszcze
nie dobiegli i to, że wszyscy tankują tę kolę niczym ruskie
czołgi dochodzę do wniosku – braknie. Dzwonimy do centrali.
Dowożą kolę na czas. Uf – świat się nie zawali. Polokoktowcy
nie zalegną z braku paliwa pokotem na trasie. Nie zamienią się, jak
w znanym polskim filmie, w krasnoludki. Nikt z wolontariuszy nie
będzie musiał zbierać po trasie porzuconych, przepoconych biegowych
gaci, zegarków, telefonów, kompresji i nasłuchiwać po trawach
hejkum, hejkum. Jest kola – jest kokodżambo.
Nad ranem
przybiegają ostatni zawodnicy, spadają ostatnie krople deszczu.
Lało całą noc niemiłosiernie. Kilkunastu, przemoczonych do suchej
nitki biegaczy po dotarciu do naszego punktu nie podejmuje dalszej
walki. Każdy przypadek rezygnacji Załoga Górska rozpatruje
indywidualnie. Jest jeszcze limit, jest ciepły suchy budynek. Można
się ogrzać, przemyśleć decyzję, napić ciepłej herbaty. Ale jak
nie to nie, nikt na siłę do dalszego biegu nie zmusza.
O 7.00 rano obok
naszego punktu otwierają pijalkę.
Pijalka w Długopolu
Jestem potwornie zmęczona. Idę
się napić. Serwują Zdzisława czy Wiesława, o smaku równie
subtelnym co Curie-Skłodowska dodatkowo w cudnym słomkowym kolorze.
Leczy dolegliwości żołądkowe, zgagę, cukrzycę i kołtun.
Wypijam szklaneczkę i jestem jak nowo narodzona. Pakujemy punkt.
Wracamy do bazy. O 11.00 jem śniadanie i idę spać. W piątek znów
na tym wolontariacie pustki mam w grafiku. Robić nic nie muszę. To
jak jaśnie pani budzę się koło południa, biorę kąpiel,
zakładam najlepsze koronkowe body jakie posiadam, całe złoto jakie
posiadam, klapki na obcasie i na serio całkiem idę do centrum
uzdrowiska szukać chłopa. Zaglądam do Wojciecha, biorę
szklaneczkę Curie-Skłodowskiej, siadam na fotelu w pijalce.
Pijalka w Lądku
Przybieram pozycję pani Jaworowicz. Nóżki na boku, odpowiednie
wygięcie, kciuk pod brodą. Siedzę i z uwagą przysłuchuję się
jak uzdrowiskowy grajek zarzyna skrzypce. Wytrzymuję w tej subtelnej
pozycji ze trzy minuty, rozglądam się na boki – brania nie ma.
Wychodzę. Idę pod fontannę, a może znowu pilnuję arbuzów, jem
obiad. Po obiedzie dalej rozglądam się po placu za tym chłopem.
Nic. Gdy już miałam iść do biura zawodów i szukać tego chłopa
na liście startowej, pojawia się Kuba (nie ten sam o którym pisałam na początku _ inny) i ma miejsce w samochodzie by
z powrotem zabrać mnie do domu samochodem. Bo z tym chłopem to
chodziło tylko o podwiezienie do domu po imprezie.
Przed festiwalem
optymistycznie podróż powrotną miałam zarezerwowaną autobusem z
dwoma przesiadkami, a już teraz w połowie tego zamieszania
wiedziałam, że chyba nie dam rady, z tym plecakiem i jeszcze w
Łodzi ten autobus zatrzymuje się tak, że trzeba potem tramwajem, a
tu trzeba znać numer i kupić kolejny bilet, nie wiadomo gdzie i za
ile.
Sobota
Rano o 6.00
śniadanie. O 7.00 jesteśmy na punkcie w Orłowcu. Punkt odżywczy
prowadzą Harpagany i jest mistrzowsko zorganizowany. Podczas nocy
przebiegło pięciu zawodników. Sagan zwycięzca biegu na 240 już
dawno jest na mecie. Rekord trasy został pobity o kilka minut. 240
kilometrów można pobiec w 30 godzin i 20 minut, a można pobiec
trochę dłużej i na tych co wybrali tą drugą opcję właśnie
czekamy. Czekamy również na zawodników z KbeeLa, Sześćdziesiątki
Ósemki i Złotego Maratonu. Nasz punkt i metę dzieli około 12
kilometrów. I limit czasu na pokonanie tego odcinka od półtorej do
dwóch godzin, zależnie od biegu. Dodatkowo zanosi się na niezły
upał.
Punkt w Orłowcu
Harpagany w
bufetach mają już nakryte. Napoje chłodzą się w strumyku.
Jeszcze tylko pozaganiać konie z trasy, bo akurat przyszły luzem,
pokibicować chyba. Odgazować trochę koli na zapas i można
zaczynać.
Zbieranie koni z trasy
Punkt działa tak, że najpierw w okolicy mostka zawodnicy
idą do mycia, a potem już umyci dostają wodę, arbuzy, banany,
pomarańcze, cytrynę, kawę, herbatę, sól i cukier, żelki,
orzeszki w dwóch gatunkach, wafelki też w dwóch gatunkach i colę.
Zimną i odgazowaną. Nie będzie już więcej dygresji na temat
koli, poza jednym zdaniem. Uratowała ona życie wolontariuszom. O
bufecie dowiedziały się osy z pobliskiej łąki. Przyleciały
tłumnie na darmową wyżerkę, opiły się tej koli i wyzdychały.
Ukąszeń było niewiele.
Do południa luz.
Można na chwilę usiąść na krześle i ogarnąć wzrokiem
malowniczą okolicę. Pomyziać tego zdechłego kota, co z nudów na
środku drogi, przewracał się z boku na bok.
Przybiegł
zawodnik, który szkoleniowo dał się umyć, napoić, nakarmić,
posadzić na zydlu, pozwolił sobie zrobić fotkę i radośnie
pobiegł dalej. Załoga gotowa była na ostatni zajazd na biegu, po
potem to już tylko meta.
Zawodnik szkoleniowy. Napojony, nakarmiony i zadowolony
W okolicach
południa rozkręciło się na dobre.
Najpierw nalewałam
wodę, do kubków i butelek, ze starannością by nie nalać jej do
butów biegaczy. Do czasu aż ktoś z czołówki maratonu – dobra,
nie kabluję, ale jednemu biegaczowi naprawdę miałam ochotę wody
nalać do butów i jednej biegaczce też, za gwiazdorzenie na
punkcie. Potem chwilę stałam na koli, aż wreszcie trafiłam na
arbuzy. Normalnie jak szalona, dziabałam bez opamiętania. Sztuka za
sztuką i ciągle było prawie pusto w pojemniku. Nie to żebym się
chwaliła, ale był moment że jedną ręką porcjowałam arbuza,
drugą pomarańcze, trzecią banany, czwartą dosypywałam orzeszki a
piątą żelki. W tym samym czasie reszta ekipy polewała wodą
hurtem po pięciu biegaczy naraz, dziewczyny nalewały wodę do
dziesięciu butelek jednocześnie, odgazowywały hektolitry koli,
pilnując zakrętek by były zakręcone przed osami. Wszystko z
radością i uśmiechem – bo to przecież Załoga Górska i jakość
marki jest najważniejsza.
Około trzeciej po
południu świstak zaczął mi przed oczami zawijać papierki. O
cholera. Zawijał tak sprawnie, że musiałam na chwilę odłożyć
nóż w obawie, że utnę sobie palca, wrzucę tego palca do kuwety z
arbuzami i zanim się zorientuję jakiś biegacz w podobnym amoku go
skonsumuje i poleci dalej.
To ja sama. Sama skroiłam te arbuzy.
Trzy godziny nic
nie jadłam ani nie piłam, a pod namiotem chyba było gorąco.
Nalałam sobie kubek wody, już chciałam go wypić, wypił ktoś
inny. Nalałam drugi. Ktoś poprosił o napełnienie bidonów,
odkręcenie koli, wsadzenie kubka do plecaka, dosypanie żelków,
znowu dolanie wody, a ten świstak powoli zawija moje nogi.
Porzuciłam miejsce pracy, napiłam się wody i izo, o którym
zapomniałam, a było oczywiście na każdym punkcie obowiązkowo.
Siły wróciły. Spojrzałam na zegarek i o matko dlaczego nie było
jeszcze Michała, przegapiłam klubowego kolegę? Michał przybiegł
później niż planował. Niewyraźny. Jak każdy - odpoczął,
wypił, zjadł, rozprostował kości i pobiegł dalej.
Czas płynął,
utrwaliłam w sobie mechanicznie wcześniej nabyte umiejętności –
krojenia, lania, zakręcania, dosypywania i radosnego wysyłania w
dalszą drogę ludzi, którzy wg przyjętych standardów dawno już
powinni zejść , nie tylko z trasy, ale w sensie ogólnym, cokolwiek
to znaczy.
Pod wieczór na
punkcie pojawiają się żony. Bo męska rzecz być daleko, a kobieca
wiernie czekać. I czekają te żony. Żona pyta się – Był już
5076? „Pani dużo ich już tu było, może i był”. Następna
pyta się o numer zaczynający się na 7. Tu żartów nie ma. Na
siódemkę zaczynają się numery biegu głównego. Na naszym punkcie
nie ma zasięgu. Zadzwonić się nie da. To prosimy dziewczyny, by
tych swoich delikwentów pokazywały na telefonie przybiegającym
zawodnikom. Może ktoś widział, lub słyszał. Jeden z panów
szczęśliwie odnajduje się na mecie, drugi ma mniej szczęścia,
ale w końcu szczęśliwie trafia do samochodu troskliwej małżonki.
A po co opisuję to zdarzenie? Ano po to, że biegnie się długo. Na
mecie, czy na trasie czasem ktoś czeka. Biegacz obiecuje – skończę
w 11 godzin. Mija 14 godzina, a go nie ma – rodzina wpada w panikę.
Chłopy – dzwońcie do swoich bab z trasy, gdzie jesteście, jak
się czujecie i ile będziecie po czasie. Wstyd to żaden. Na trasie
czasem nie ma zasięgu, więc pomyślunku to trochę wymaga.
Wierna żona czeka na męża
Kończą się
limity biegów krótkich, czekamy już tylko na biegaczy z głównego
dystansu.
Przybiegają
samotnie lub grupkami. Mechanicznie udzielam im odpowiedzi, na
jeszcze nie zadane pytanie – 12. „Ale mi pokazuje, że 10”. Do
mety masz 12 kilometrów, 6 w górę i 6 w dół – odpowiadam.
Wedle życzenia nalewam do butelek, co tam sobie biegacz zażyczy.
Prawie w limicie
wypuszczamy ostatniego zawodnika – dziewczynę. Niesamowitym jest
jak łatwowierny staje się człowiek, mający 228 kilometrów w
nogach jednym ciągiem. Wmawiamy jej, że dobrze wygląda, ukradkiem
spoglądając po sobie, czy aby nie rosną nam nosy. A dziewczyna
wygląda, jak wygląda, najważniejsze że nie rezygnuje i leci
dalej.
Koniec pracy.
Przestaje padać –
wychodzi tęcza. Harpagany zwijają mokre namioty, sprzątają
śmieci, grabią trawnik. Ja już tylko, by lepiej to opisać –
siedzę i obserwuję.
O 21.00 wszystko
jest już poskładane i pozamiatane, wracamy do bazy.
W szkole szybko
zakładam na siebie coś suchszego i mniej capiącego i po chamsku,
nie czekając na resztę dziewczyn lecę na obiad.
Co wolontariusz je ?
Obiad wsuwam na
jednej nodze, bo zaraz muszę być na mecie ( mój grafik się
wypełnił, na mecie to ja chcę, a nie muszę być).
Zbliża się
22.00 zamknięcie trasy, dopełnienie 52 godzinnego limitu na 240 km.
Deszcz, upał, zmęczenie, przeszacowanie własnych możliwości,
kontuzje czy zostawione w domu włączone żelazko, obcinkowało
stawkę biegaczy o ponad połowę. Do mety dotarło już 65 biegaczy
i biegnie jeszcze tylko jedna biegaczka. A na mecie święto. Na
amfiladzie schodów ktoś wcina makaron, ktoś się foci, ktoś w
sumie poszedłby już do domu, ale nie idzie. Wzdłuż barierek
rozstawieni kibice, parę oficjeli łącznie z odpicowanym,
wyglancowanym, odprasowanym i chyba uczesanym dyrektorem biegu,
garstka wolontariuszy obserwują jak zegar wybija dziesiątą. Cisza.
Ostatniej zawodniczki nie ma. Bo prawa być nie może. Na ultra się
nie znam, ale ogólnie na zegarku to się znam i trochę tzw.
doświadczenia życiowego mam. Z Orłowca dziewczyna została
wypuszczona zgodnie z regulaminem i wyglądała tak dobrze, by w
Lądku pojawić się o 22:08. Pojawia się o 22:04. Raptem cztery
minuty po limicie. Bieg ma zaliczony. Jaka ulga.
Jest tylko jedna
rzecz, której żałuję na tym wolontariacie. To, że to nie ja
założyłam tej dziewczynie medal na szyję. Jako wolontariuszka, miałam do
tego gestu prawo. Zrobił to ktoś inny i pewnie też było to
dla niego bardzo ważne.
Wracam do szkoły,
po drodze wysłuchując końcówki festiwalowego koncertu. Spać.
Niedziela
Ja właściwie to już nic nie muszę.
Ale.
Lesiakowa ty nie śpij – czytaj dalej. Jeszcze tylko jedna
strona. (tłumaczę się; Lesiakowa czyta tę relację na pewno, bo
to moja najwierniejsza fanka).
Rano o 7.00 wszystkie dusze z mojej
klasy wstają szybciutko, przywdziewają stroje biegowe i lecą
biegać Trojaka. Ci co nie lecą biegać, lecą pomagać. A ja leżę.
Do 8.00. Potem zakładam wygodne buty biegowe wygrane w konkursie
redakcji biegowej pewnej ogólnopolskiej gazety, koszulkę wiodącego
polskiego producenta odzieży biegowej, co ją też niejako bez
wkładu finansowego dostałam do testów. Skarpety również
wysępione i sprezentowane przez rodzinę spodenki firmowane kolejną
z wysokiej półki marką (bieganie jest tanie). Zakładam to na
siebie, bynajmniej nie z powodów biegowych - nie mam już nic innego
czystego w plecaku. Jem śniadanie i jadę wykonywać czynność
zwaną „zbieranie trasy”. Oczywiście najpierw szkolenie, co i
jak. Słucham jednym uchem, bo już jestem po grafiku i nie muszem.
Zresztą poprzedniego dnia Marta (moja kierowniczka z punktów)
przeszkoliła mnie niejako samowolnie. Chłopaki mówią by taśmę
zbierać do worka, Marta powiedziała zrób se z taśmy kieckę –
lansik będzie większy. Bo zbieranie trasy polega na przejściu i
zebraniu taśmy i ewentualnych śmieci po biegaczach z zadanego
odcinka trasy. Zadano mi odcinek z Międzygórza do Długopola – 17
km. Poszłam i zebrałam.
Tak wyglądam w kiecce z taśmy zebranej z 17 km trasy
Teraz nastał moment opisu przyrody: Ja
pierniczę jak tam jest pięknie. Gryka. Pszenica. Lasy iglaste,
krzaki kolczaste.
Tak wyglądam w górach
Tak wygląda gryka
Tak wygląda pszenica
Tak wygląda Międzygórze
A tak wygląda taśma na krzaku
Gdzieś na 15 kilometrze przysiadłam sobie na
chwilę, zadzwoniłam do Lesiakowej, przegadałyśmy 38 minut i
poszłam dalej.
Tu se przysiadłam bo było zajebiście
W malowniczym lasku nad Długopolem, w kiecce już
prawie kompletnej, branie miałam nareszcie. Kurfacjusz z
kurfacjuszką liczyli mrówki, a może grzyby zbierali.
Pan podszedł
do mnie i mówi: – jaka Pani śliczna w tej sukience, po czym zadał
kolokwialne pytanie: – na ile kilometrów był ten maraton?
A ja
szkolona byłam, to grzecznie wymieniam wszystkie dystanse, trasy,
okoliczności i trudności. Pan zasłuchany, Pani zaczyna mieć tiki,
chyba ugryzie mnie zaraz. Z reakcji tej wywnioskowałam, że państwo
byli w niepoświęconym związku turnusowym, więc czasu zostało im
mniej niż więcej, pożegnałam się i poszłam dalej. Ale branie
zaliczyłam. Doszłam do Długopola. W odróżnieniu od Lądka
dziura to ogromna, choć może przesadzam trochę, bo goniące mnie
psy paszczą szczekały, a winny szczekać bynajmniej czym innym.
Wieczorem zabrano mnie do szkoły. W
nocy była zabawa. Cały poniedziałek miałam globusa. We wtorek
Kuba odstawił mnie pod same drzwi mieszkania. W środę policzyłam
siniaki. W czwartek zaczęłam pisać ten tekst. Teraz (jest piątek)
zastanawiam się – na co mi to było? i nie dochodząc do
konstruktywnych wniosków zapisałam się na wolo na Łemkowynie.
Konkrety do poczytania na DFBG. Załogę Górską, jak nie znacie to sobie wyguglujcie, poczytajcie o nich bo warto - niesamowita ekipa. Do Lądka w przyszłym roku polecam przybiec. Jakub Balicki poleca 68 km, dystans finansowo najbardziej optymalny, limit spoko i te arbuzy na trasie. Potem można zwiedzić całą kotlinę, atrakcji jest że ho ho. Przepraszam za długość tego wpisu i język zawiły. Dozo.